2019-03-08 00:40
Dombie
(
1928)
- Gevonden
Spontaniczna wyprawa keszownicza z Werroną. Zanim zdecydowaliśmy się wyruszyć w kierunku Płocka rozważaliśmy kilka innych opcji, ale ostatecznie uznaliśmy, że trzeba wybrać kierunek, z którym związany jest stosunkowo najmniejszy kilometraż. Plany były bardzo ambitne i choć udało się zrealizować je tylko częściowo i tak jesteśmy bardzo zadowoleni z tego wyjazdu. Ale po kolei...
No właśnie... Od czego by tu zacząć? Może od tego, że noc była dziś szczególnie ciemna? Bo choć niebo było czyste i usiane gwiazdami, to Księżyc miał się pojawić na nim dopiero jutrzejszej nocy. A że miejsce, do którego dotarliśmy zagubione jest pośród lasów, to ciemno było istotnie jak w czarnu dupu. Kiedy wysiedliśmy z keszowozu pozostawiając go tam, skąd - naszym zdaniem - było dość blisko do celu i kiedy zgasły wszystkie jego światełka, to przed kilka chwil czułem się tak, jakby świat przestał istnieć. Warto tu dodać, że lubię noc i zasadniczo ciemność jako taka mnie nie przeraża. Należę jednak do osób o stosunkowo płodnej wyobraźni (oj, no wiem - wielu z was nie wahałoby się użyć tutaj przymiotnika "strachliwy"). I kiedy ciemności towarzyszą okoliczności dodatkowe, zaczyna się... dziać...
Warto też wspomnieć, że nie wiedziałem co mnie tu czeka. Wprawdzie wynalazłem tego kesza, kiedy układałem plan naszego dzisiejszego wyjazdu, ale nie zadałem sobie trudu, by poczytać więcej o obiekcie, któremu jest dedykowany. Ze względu na zarejestrowane w poprzednich wpisach kłopoty z etapem pierwszym przekazałem jedynie sygnał Werronie, prosząc by skontaktowała się z Ojcem Założycielem, z którym ma lepszy kontakt. I to Werrona wiedziała co i jak. Powiedziała mi jedynie, że wykonamy całą misję "od końca", ponieważ pierwszy etap wcięło i trzeba go reaktywować. A żeby go reaktywować, to musimy dokonać pomiarów finału. Usłyszałem więc, że musimy wypatrywać charakterystycznego obiektu.
Noc była przepiękna. Cisza... Niebo gwieździste nade mną... Żadnych szczekających zwykle po wsiach burków... Żadnego szumu przejeżdżających pojazdów, mknących pociągów, czy dudniących fabryk i hut... Istna sielanka...
A potem był płot - z dziurą dokładnie na wprost naszej ścieżki. Kuszący. Zachęcający do tego, by tam wejść. Nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że tam, to właśnie TAM. I możecie mi wierzyć, albo nie, ale kiedy przechodziłem przez tę dziurę w płocie, to czułem, że wchodzę do innego wymiaru. Że powietrze wokół mnie - dotąd lekkie i świeże - nagle wypełnia niepokojący zaduch. Wtedy pomyślałem sobie jeszcze: "Ech ty, durny, znowu te twoje fiku-miku..."
Pięćdziesiąt kroków dalej, asfaltowa alejka skręciła w prawo i na tle gwieździstego nieba pojawiły się zarysy obiektu. A ja poczułem, jak moje serce jednocześnie zatrzymuje się i atakuje serią panicznych ciosów. Stanąłem jak wryty. I zdołałem wydobyć z siebie jedynie dwa dźwięki. Pierwszy brzmiał jak nazwa tego kesza (tylko trochę krócej). Drugi był odrobinę podobny do łacińskiego słowa oznaczającego "zakrzywiony". Tak, tak - wiem, że to fraza dość banalna i powszechnie nadużywana przez wielu naszych współobywateli. Trochę mi przykro i wstyd, że kiedy doświadczyłem tak potężnej eksplozji emocji, moja zdolność werbalizacji tych emocji ograniczyła się do wypowiedzi na poziomie byle żula. No cóż...
A potem przypomniały mi się słowa z książki i filmu, które bardzo lubię...
"The night is dark and full of terrors"
Kolejnych kilkanaście minut było serią zmagań z obrazami, które w mojej głowie wywoływały wszystkie otaczające mnie obiekty. Nienaturalnie przerośnięte krzewy tarniny. Powykręcane i omszałe, wielopalczaste sumaki. Zapuszczone i zdziczałe berberysy. Chrzęszczące pod nogami miliardy odłamków szkła. Rozbite meble. Ale przede wszystkim wyłaniające się z ciemności kolejne, monstrualne kształty... obiektu. I ta cisza...
Z letargu, w który wpadłem ocknąłem się dopiero, kiedy znaleźliśmy się blisko miejsca, w którym mieliśmy odnaleźć finał. Chwilę to trwało do mojej świadomości powoli docierało niepokojące pytanie: "Co ja tutaj, do diabła, robię?!"
Dopiero powrotne przejście przez dziurę w płocie przywróciło mi pełnię świadomości. Wiem, że gdzieś tam, pomiędzy tymi dwoma przejściami, coś się działo, znaleźliśmy kesza i dokonaliśmy reaktywacji jego pierwszego etapu. Ale szczegółów nie pamiętam. Na szczęście Werrona pamięta i albo o wszystkim napisze, albo przekaże komplet informacji Ojcu Założycielowi.
A ja mogę jedynie powiedzieć tyle, że w całej mojej dotychczasowej skromnej działalności keszowniczej (to jest mój numer 1806) był tylko jeden kesz, który wywołał we mnie równie silne emocje z tej... "ciemnej strony mocy". I podobnie jak tam, również i tutaj targały mną wątpliwości, czy powinienem przyznawać rekomendację dla miejsca, które właśnie takie emocje we mnie wywołuje. Kiedy byłem tam i kiedy atakowały mnie pośród nocy upiorne zarysy otaczających mnie zjaw wydawało mi się to niedorzeczne. Teraz jednak odzywa się we mnie mój analityczny rozum i nie mam wyjścia...
Dziękuję... Choć... Mam nadzieję, że już tam nie wrócę :)