W święto Trzech Króli, 6 stycznia 1947 r., w walce z żołnierzami „ludowego” Wojska Polskiego zginął Jerzy Stefański „Cedur”, dowódca partyzanckiego patrolu „Zaporczyków”. Po latach uczestnik wydarzeń Eugeniusz Mordoń „Gitarka” tak wspominał tamten dzień: Gospodarstwo, jak wiele innych, w kształcie prostokąta, ogrodzone płotem, zasypanym do połowy śniegiem. Z jednej strony drewniana chałupka, z drugiej stodoła. Przy niej z prawej szopa oraz studnia z kręgiem betonowym, z lewej strony stodoły mała obórka. Z dróżki, biegnącej wzdłuż płota, prowadziła ścieżka do bramki, którą wchodziło się na podwórze, a następnie do sieni. Tymczasem na kwaterze zasiedliśmy na ławach, ustawionych po obu stronach zastawionego stołu, stojącego wzdłuż ściany, naprzeciwko drzwi do sieni. Rozpoczęła się kolacja. Ktoś jeszcze poprosił chłopca, aby rozejrzał się wkoło zabudowań, czy ktoś nie idzie. Chłopiec robił to chętnie, bo za to mógł dotykać broń stojącą w kącie. Erkaemista „Długi”, siedzący najbliżej drzwi, położył przed sobą, na stole, pistolet, mówiąc, że ma takie przyzwyczajenie – jak je, to lubi mieć broń pod ręką. W pewnym momencie usłyszeliśmy jakiś szmer, za zamarzniętym oknem wychodzącym na podwórze, a następnie szmery w sieni. Ktoś powiedział: „To chłopiec, co poszedł rozejrzeć się”. Tymczasem chłopiec, wychodząc z sieni, zobaczył całe podwórze wojska. Zawrócił, i ze strachu, zamiast do nas, wpadł do izby z drugiej strony sieni, i schował się za piec. W tym momencie raptownie otwierają się drzwi. Trzech ubowców, z pepeszami wycelowanymi w nas, krzyczy: „Ręce do góry!”. Błyskawicznie, z naszej strony, pada strzał. To „Długi” dał odpowiedź. Z podmuchu wystrzału gaśnie lampa naftowa. Wszyscy rzucamy się na podłogę. Seria z pepeszy zmiata talerze ze stołu, ale jest nieszkodliwa. Bijemy w drzwi, z krótkiej broni, jednocześnie podczołgując się do długiej, która stoi w kącie, koło drzwi. Po ciemku każdy łapie, co namaca – nie swój automat, nie swój ręczny karabin maszynowy. Ktoś, kto pierwszy dorwał automat, bije seriami w ciemną czeluść sieni. Ubowcy wyskakują na podwórze. Diechtierow, ustawiony na kręgu betonowym studni, bije seriami w okno, lecz pociski tłuką tylko talerze i garnki, które sypią się z półki wiszącej na przeciwległej ścianie. „Dyzio”, przez to samo okno, odcina się z automatu. Pozostali prowadzą ogień z sieni na podwórze. Ubowcy przeskakują płoty, wycofują się z podwórza. […] Wtedy, nie wiem kiedy i jak, jeden sus i już obaj, z „Cedurem”, leżymy w bramce, przytuleni do siebie i śniegu. „Cedur” prowadzi ogień w lewo, wzdłuż płota, w kierunku stodoły. Ja, w prawo, w kierunku chałupy. Ubowcy, którzy zalegali za płotem, uciekają za stodołę i chałupę. Tym samym prawa strona gospodarstwa jest prawie wolna. Ubowcy, zza stodoły i chałupy, rzucają, ponad dachami, granaty, które co jakiś czas pękają na podwórzu. Mimo to „Bór”, „Szczurek”, „Długi”, „Dąbek” i jeszcze ktoś przeskoczyli susem przez podwórze, otworzyli wierzeje stodoły i znaleźli się wewnątrz, na klepisku. W tym samym czasie, z krzaczka na polu, oddalonego od nas o jakieś 300 metrów, zaczęły migać ogniki. To grał ręczny karabin maszynowy, prowadząc ogień na bramkę. „Cedur” mruknął: „Ja cię tam uspokoję”. Wymierzył, pociągnął za spust swego „czecha”, lecz, zamiast strzału, usłyszeliśmy tylko suchy trzask zamka. Koniec amunicji w magazynku. Pada krótki rozkaz do mnie: „»Gitarka«, czołgaj się po magazynki, do chałupy”. Nie wiedziałem, że to będzie ostatni rozkaz wydany przez „Cedura”. Nie zdążyłem się obrócić, jak na podwórzu, blisko, za naszymi plecami, rozległ się huk pękającego granatu. […] „Cedur” leżał na brzuchu, twarzą do śniegu. W wyciągniętej do przodu prawej ręce, trzymał zaciśnięty pistolet. Ręcznego karabinu maszynowego przy nim nie było. Krzyknąłem: „Mam magazynki!”. „Cedur” już się nie odezwał.
Skrzyneczka - pojemnik z magnesem, po przeciwnej stronie drogi - tablicy.
Powodzenia.