Podjeżdżamy drogą o jakieś 400 m od kesza, oczywiście zastanawiając się, kiedy natknięmy się na złego pana leśniczego, który nas opierniczy. Wysiadamy z autka, zbieramy się, patrzę, a zza krzaków wyłania się zielony dżipek... Zatrzymuje się, wychodzi pan leśniczy i pyta co my tutaj i że nie wolno, ale z takim pobłażliwym uśmiechem... Marabut ratuje sytuację, a że nie wiedzieliśmy, a że na drodze znaki były to myśleliśmy, że można itd. Aż biedny ze spodni wyskoczył ze strachu

Pan leśniczy uśmiechając się nadal, stwierdził, żebyśmy sobie wjechali w dróżkę tam za krzaki i stanęli tak, żeby nas nie było widać

Podziękowaliśmy ładnie i za panem się pożegnaliśmy. Zastanawialiśmy się przez chwilę, czy autko zakopać, czy jakoś inaczej zamaskować, żeby nie było widać, ale w końcu stało sobie spokojnie obok wiatki

I tak się zastanawiam... czy pan leśniczy wtajemniczony, czy co... z tym pobłażliwym uśmieszkiem... A może po prostu w lasach częstochowskich leśniczy bardziej wyrozumiali niż w opolskich

Dziękuję za skrzyneczkę.