Logs U Maurycego
52x
1x
0x
4x Galerij
2025-06-29 19:27
Dziaberlaki
(
938)
- Gevonden
To była moja druga wizyta w tym miejscu. Druga, lecz nie mniej znacząca, a wręcz przeciwnie – być może nawet bardziej doniosła niż pierwsza, albowiem tym razem niosłam ze sobą nie tylko długopis i koordynaty, ale także refleksję, żal i wewnętrzną potrzebę zadośćuczynienia. Kiedyś, przy mojej pierwszej wizycie, pozostawiłam po sobie zaledwie lakoniczny ślad – krótki log, suchy i beznamiętny niczym rachunek z warzywniaka, który nie oddaje ani smaku, ani aromatu zakupionych truskawek.
Tymczasem ten kesz... ach, ten kesz zasługiwał na więcej. Zasługiwał na coś, co zbliża się do formy literackiej kontemplacji, może i drobnej epopei rowerowo-skrzynkowej. Zasługiwał na opowieść – i dziś postanowiłam tę opowieść napisać. Zainspirowana wczorajszą rozmową, podczas której rozważaliśmy urodę tego miejsca, a także ulotność chwili zaklętej w keszu, wyruszyłam dziś w drogę.
Popołudnie był piękne. Światło sączyło się przez liście drzew w sposób, który nie tyle oświetlał, co nadawał złotej powłoki wszystkiemu, czego dotknął. Cienie były długie, powietrze gorące, lecz łaskawe. Rower mój – wierny towarzysz keszerskich eskapad – zdawał się dzielić moją misję: dziś nie szukamy, dziś nie zdobywamy. Dziś przepraszamy.
Droga prowadziła mnie znajomym szlakiem, który jednak – jak to bywa w życiu – zdawał się inny niż poprzednio. Być może to perspektywa się zmieniła. A może po prostu otworzyłam oczy szerzej, gotowa zauważyć niuanse, które wcześniej umknęły. Minęłam znajome punkty, śmiałe zakręty, jedną samotną ławkę, na której kiedyś odpoczywałam w deszczu, i parę zapomnianych słupków, które teraz patrzyły na mnie niemal oskarżycielsko: „Czy to ty ta, co logowała po łebkach?”
W końcu dotarłam. Kesza nie trzeba było szukać – znałam to miejsce i ono znało mnie. Zatrzymałam rower, zsunęłam plecak, wyciągnęłam rękę. I wtedy się zaczęło.
Kłódka.
Ach, kłódka. Ten pozornie prosty mechanizm, strażnik zawartości, zdradził oznaki zmęczenia życiem. Surowe żelazo, które nie zna litości, odmówiło współpracy. Klucz przekręcał się z oporem, mechanizm skrzypiał, jakby opowiadał historię swojej starości. Pomyślałam przez chwilę, że może to nie tylko stal, ale i pamięć zardzewiała – wspomnienia wielu otwarć, zbyt wielu, być może. Szukałam WD-40 w odmętach torby, lecz znalazłam jedynie starą naklejkę z geoeventu i rozpuszczony cukierek miętowy. Postanowiłam działać inaczej – delikatnością.
W końcu – po kilku minutach wypełnionych westchnieniami, szelestem liści i zgrzytami mechanizmu – udało się. Nie otworzyć, o nie. Ale tyle, by zajrzeć. Tyle, by zobaczyć, że on tam jest.
Keszyk. Spokojny. Czekał.
Chciałam się wpisać ponownie, by poświadczyć dzisiejszą obecność, ale przyszła mi do głowy myśl ekologiczna: czyż nie lepiej zostawić miejsce dla kolejnych odkrywców? Papier, wszak, nie jest nieskończony. Zatem z szacunkiem odłożyłam kesza, ostrożnie, jakby był relikwią. I znów rozpoczęłam manewr, tym razem odwrotnie. Z pomocą przyszło słońce, które odbiło się w metalu i dodało mi otuchy.
Zamknięte.
Misja zakończona. Odchodząc, nie oglądałam się za siebie. Nie musiałam. Zabrałam ze sobą coś więcej niż skrzynkę: wspomnienie, zapach drzew, miękkie brzmienie rowerowego łańcucha i myśl, że nawet po czasie można coś naprawić. Albo choć spróbować.
Czy warto było wracać tylko po to, by napisać log? By wystukać te słowa, które – jak krople rosy – mają tak małą wagę, a jednak tworzą obraz poranka?
Tak.
Bo geocaching to nie tylko szukanie. To także opowieści. To drogi i ludzie, to zapach lata i rdzewiejąca kłódka. To świadomość, że tu byłam, widziałam, i teraz dzielę się tym z innymi. A skoro autor kesza zażyczył sobie długiego logu – oto jest. Może za długi. Może zbyt rozlewny. Ale szczery. I nasycony wspomnieniem.
Jak magdalenka. Ale zamiast herbaty – smar do kłódek.