Największy na świecie niekomercyjny serwis geocachingowy
GeoŚcieżki - skupiające wiele keszy
Ponad 1000 GeoŚcieżek w Polsce!
Pełne statystyki, GPXy, wszystko za darmo!
Powiadomienia mailem o nowych keszach i logach
Centrum Obsługi Geokeszera wybierane przez Społeczność
100% funkcjonalności dostępne bezpłatnie
Przyjazne zasady publikacji keszy

 Wpisy do logu Zamach na Adolfa Hitlera    {{found}} 41x {{not_found}} 2x {{log_note}} 11x Photo 1x Galeria  

3010313 2019-03-16 10:38 rekomendacja slawekragnar (user activity2078) - Znaleziona

Ragnar podążał od kilku dni wielkimi odmętami borów, tu na ziemi Opolan las zwierza był pełny, głód mu nie zagrozi, lecz nie tylko on był tu myśliwym. Nad tymi terenami wisiała groźba straszniejsza niż wyginięcie zwierzyny, tu niebawem stoczy się walka o nieśmiertelne dusze istot, które uczyniły sobie tę planetę domem. Rok był jeszcze nie Pański, wieki dzieliły go od narodzin tego, który krzyża drewnem da znak. Lecz on wiedział, że to nastąpi, a ziemia ta spokojna i w natury prawach żyjąca, zmieni się w arenę walk o wpływy kapłanów, a wolni dotąd ludzie zostaną spętani prawami religijnej moralności, reguł kościelnych i prawem strachu, strachu przed wiecznym potępieniem, które zamgli swym przerażeniem odwieczną miłość. Zbliżał się czas wzgardy dla zdrowego rozsądku, dla uświęconego ludzkiego rozumu, a on szukał artefaktu, serca tej planety, by temu zapobiec. Lecz wiedział, że nie znajdzie go w tym wymiarze, ale tylko ten wymiar mógł mu wskazać do niego szlak. Musiał odnaleźć pierwotne przerażenie, swój własny najgłębszy strach, ten który dostajemy w spadku po naszych praojcach, strach przed śmiercią w hańbie, strach przed życiem niewolnika. Drzewa wokoło zacieśniły krąg, lśniący srebrem strumień wody zgęstniał niczym smoła, przybierając jego barwę, kilka martwych ptaków spadło z gałęzi. Usiadł, jego nogi stały się ze spiżu, sen nadciągał, sen zły, pełen demonów szarpiących jego duszą, jak morska burza żaglem samotnego okrętu. Wiatr zaśpiewał orfeuszową pieśń. Spał. Ciemna siła opadła go, jak wodna toń ogarnia topielca, już świadomego nadchodzącej zagłady, lecz jeszcze nie martwego. Przerażenie, strach, ten pierwotny, o którym tylko słyszał, teraz go dopadł jak sfora wilków w mroźną noc. Czuł jak moc z niego wycieka, jak z pękniętej klepsydry czasu, wysypywało się z niego życie, a ten cieknący strumień formował kształt. Obudził się, zmęczony jak po bitwie, jak po szalonym całodziennym pościgu za wrogiem. Ciało było odrętwiałe, myśli jak w katatonii schizofrenicznej, siedział opierając się o drzewo i nie był w stanie zmienić pozycji, tępo spoglądał na swoją dłoń. Wewnątrz dłoni spoczywał czarnolśniący kamień, wewnątrz którego przelatywały lśniące się iskry. Zdobył artefakt. Po kilku godzinach odrętwienie minęło, powoli zwlókł się spod drzewa, rozpalił ogień. Rozgrzał obolałe ciało, odganiając ogniem resztkę tych demonów, które nie chciały zniknąć razem ze snem. Artefakt nabrał zbyt wysokiej temperatury, był niebezpiecznym naczyniem, jak Puszka Pandory, odsunął go od ognia, to jeszcze nie jego czas, zwykły ogień nie da mu niezbędnej mocy. Rankiem ruszył, leśne ostępy zaczęły się wspinać w górę, parł na szczyt. Tu się wszystko dopełni. Wapienne skały tworzyły tę górę, a zbocza wielkiego leja na jej szczycie wycięte zostały w półkolisty amfiteatr, kamienne siedziska, schodkowo schodzące w dół do wielkiej areny, kamiennego dziedzińca. Wspomniał te place w innym wymiarze i innym czasie, gdy gladiatorzy ginęli na takich ołtarzach, ku uciesze gawiedzi, tam też walczył i tam wypełniał podobną misję, by zakończyć tamto dzieło ciemnych sił. Wielki piec wapienny płonął wewnątrz potężnym ogniem, nie wiadomo kto go przygotował. Ragnar stanął na wzgórzu i wycelował artefaktem w sam jego środek, wrzucił go w rozjaśnioną płomieniem szczelinę. Nie stało się nic długą chwilę, która trwała całe wieki. Czyżby coś pominąłem? Wtem zawirowało, wszystko zaczęło pędzić wokół jego postaci, jakby ktoś kręcił wielkim młynem. Nad piecem wzniósł się potężny, rozświetlony kształt, a dwa promienie jak ramiona strzeliły rzekami płomieni, w kierunku podziemnych tuneli. Nad amfiteatrem zebrały się czarne, burzowe chmury, zagrzmiało, błyskawice raz po raz zaczęły rozcinać niebo na dwoje, lunął deszcz tak gęsty, że na długość miecza tylko widać. Rozpętało się pandemonium. Na nieboskłonie rozszalałe demony rwały swe fizyczne ciała na strzępy, tocząc opętańczą bitwę, gdzie każdy był przeciw każdemu, nie był sojuszów, z nieba zamiast deszczu leciał posoka i czarna krew. Z rozświetlonych płomieniami dwóch przeciwnych tuneli, wychodziły widmowe postacie,strumienie wojowników w starych, pogiętych w wielu bitwach zbrojach, kolczugach, w skórach, czasem z obnażonymi torsami. Poprzez las mieczy, włóczni, toporów, aż do zwykłych maczug z kawałka drzewa, nie wznosiła się żadna pieśń, żaden okrzyk. Wychodzili ponurzy, zimne maszyny wojny gotowe znów zginąć, kolejny raz, jak w tysiącach innych bitew. Tylko w ich oczach był nieopisany gniew, żądza mordu, odbijał się w nich niczym gwiazdy w morskiej toni. Odbijał się w nich także strach tysiąca zabitych, ofiar które ginęły w walce, które ginęły bezbronnie, mężczyzn, kobiet, dzieci, starców, bo wojna nie ma praw, jedynym jej prawem jest zwycięstwo, a na drugiej szali jest śmierć. Bo zwycięzców nikt nie pozwoli sobie osądzać, a przegrani nie mają do tego osądu prawa. Plac zapełnił się mrowiem wojowników, przecięty niczym tort urodzinowy na dwie połowy, tort który szykują nam kapłani na nowej drodze wiary. Szaleństwo i obłęd, spłynęło z nieba krwawym deszczem. Spokojne dotąd oblicza rozdarły wrzaski bitewne, piana wściekłości na pyskach żołdaków śmierci mieszała się z ich krwią, kiedy rozdrapywali sami swe policzki, pazurami do krwi, nie mogąc się doczekać pierwszego ruchu batutą. Niebawem dyrygent tego przedstawienia da znak i zacznie się wielka symfonia, a najwspanialsi wirtuozi wojny, zagrają najpiękniejszą ze sztuk jakie stworzyło życie - akt wojny! Z tysiąca gardeł wyprysnął wrzask, w setkach języków tego świata: Mortem! Śmierć! Tod! ölüm! Smiert! Death! Masy rozszalałych ludzkich bestii ruszyły na siebie, najpierw w zwartych szykach, z pochodu zrobił się bieg, by po chwili z obu falang stać się niekontrolowanym szałem. Obie armie zderzyły się ze sobą, jak pędzące bizony. Rwąc swe ciała na strzępy, kłując mieczami, łamiąc kończyny, przegryzając tętnice. Walczyli w jeziorze krwi, oblepieni mózgami wrogów. Złamana kość przedramienia wbiła się przeciwnikowi w oczodół, obaj padli martwi, spleceni miłosnym uściskiem, bo Wojna rodzi największe uczucia, silniejsze od miłości. Wymieszane w bitewnym tyglu postacie wirowały zapamiętale po scenie tego najwspanialszego z teatrów. Nikt nie wiedział po czyjej jest stronie, żadna chorągiew nie powiewała, bitwa zakończy się gdy padnie ostatni z aktorów. Nie było już kogo zabijać, jedyna stojąca jeszcze postać oparła miecz o skrwawiony bruk i naparła ciałem na jego ostrze padając martwa. Życie nie ma sensu, gdy nie ma już nikogo, by go pokonać i zabić. Siedzący na trybunie Ragnar nie wstał, klasnął kilkukrotnie brawa dla wszystkich aktorów. Wyborne przedstawienie, nikt nie przegrał, bo nikt nie zwyciężył. Wiedział, że nadejdą zmiany i ten kto stanie do walki z wielkimi żarnami Wiary, zostanie w nich zmielony. Czas usunąć się w cień, przeczekać nadchodzący okres pogardy dla życia, czas kapłanów i fałszywych proroków. Wiedział, że każdy prorok jest fałszywy, widział ich krwawe ofiary na przełomie dziejów. Bogowie nie żądają ofiar, nie potrzebują kapłańskich pośredników, by odebrać należną im ofiarę z modlitw. Nadchodził czas pogardy, którą Ragnar okaże zakłamanym boskim pośrednikom.