2015-12-12 16:20
Dombie
(
1928)
- Found it
Ech no... Co tu ukrywać - kto mnie zna i tak się domyśla - nie przepadam za takimi miejscami. Nie lubię ich nawiedzać samotnie, a już szczególnie o takiej porze, kiedy moje słabe oczy niewiele już widzą... No ale jeszcze trochę dziennego światła było, kiedy dojechałem najbliżej, jak się dało, no i FTF kusił.
Miałem tylko nadzieję, że uda mi się uniknąć jakichś spotkań z ewentualnymi krewnymi i znajomymi Mariana (nie wszyscy mnie znają, a jakoś mam przedziwną umiejętność inicjowania u tego typu osobników trybu zaczepnego), którzy mogliby tu pomieszkiwać/imprezować/przebywać czasowo (niepotrzebne skreślić). No i oczywiście, że szybko namierzę świętoobrazkowy logbook i przeciwsłoneczne okulary oraz, ze strych nie zarwie się pod moim wielorybim cielskiem, kiedy się nań wdrapię.
Niestety - mimo, że spędziłem w tym miejscu dobre kilkanaście minut (a może i dwadzieścia kilka) i w międzyczasie zrobiło się już całkiem ponuro-ciemno, a z każdą minutą czułem się coraz mniej sympatycznie, i mimo, że kilka razy przemyszkowałem wszystkie (chyba) pomieszczenia to nie znalazłem ani świętego obrazka, ani okularów. Znalazłem tylko drogę na strych, choć uczciwie muszę przyznać, że za pierwszym razem kiedy otworzyłem te drzwi, nie znalazłem w sobie dość odwagi, żeby tam wleźć. Właściwie to już się poddałem i wyszedłem na zewnątrz, ale jakoś wróciła mi odwaga (a może jakaś szaleńcza brawura - taki łabędzi śpiew) i wróciłem i w akcie determinacji wlazłem na ten strych, który łaskawie nie pozbawił mnie gruntu pod nogami i ujawnił swoje choinkowo-marianowe tajemnice. Prawdę mówiąc wybór nie był łatwy - kusiła zwłaszcza jedna opcja - jakże marianowa... Resztki dobrego samopoczucia odbierała mi nie tylko zapadająca ciemność, ale również bardzo silne wrażenie, że to miejsce jest intensywnie użytkowane. Zbyt świeże flaszki i - w jednym z pokojów - coś w rodzaju łóżka, które wyglądało tak, jakby ktoś w nim spał dzisiaj, wczoraj i pewnie jutro... W końcu więc uznałem, że wystarczy poszukiwań i że w kwestii zaliczenia muszę się zdać na decyzję Matki Założycielki... Zmusiłem się jedynie do uwiecznienia własnej facjaty na tle drzwi wejściowych i w chwilę później siedziałem już w keszowozie, gdzie zaczął mi wracać dobry humor. Ruszyłem trochę w las, żeby znaleźć dobre miejsce do zawrócenia, a kiedy po chwili mijałem obiekt, na jego teren wtaczał się właśnie jakiś jegomość, z którym nie miałem najmniejszej ochoty się poznawać bliżej. Zdaje się, że był to kolega Mariana z przedszkola - Kazek, zwany przez niektórych "Denaturatem". Z Marianem znali się krótko, bo Kazek nie zdał do starszaków... A trochę odetchnąłem z ulgą, że tym razem posłuchałem swojej intuicji.