Powszechnie wiadomo, że i Marian był Kwidzyniakiem. Niezbyt długo, ale jednak. Za namową kuzyna przyjechał kiedyś do miasta. Urzeczony jego klimatem, otwartością mieszkańców, nadwiślańskimi widokami i szansą na pracę w rozwijającym się przemyśle stanął na zamkowym gdanisku i wykrzyczał „Ich bin ein Kwidzyner”. Był przekonany, że właśnie tak powinien powiedzieć – stąpał przecież po śladach Wielkich Mistrzów, a oni na bank mówili po niemiecku. Marian zadomowił się w chatce przy wale, żyło mu się spokojnie, nawet pannę sobie przygruchał, miał w stosunku do niej poważne plany. Myślał, by się ustatkować, żyć zgodnie z porami roku, rytmem dnia. Chciał się zaangażować w życie miasta, może nawet zostać przewodnikiem po nim. Coś jednak zburzyło tę sielankę. Odkrył, że kuzyn nie jest tak krystaliczny, jak się wydawało. Szukając słoika z ogórkami znalazł w szufladzie w spiżarce legitymację partyjną między pisemkami pornograficznymi. Niby drobiazg, w końcu chłop też miał swoje potrzeby. Ale dlaczego zapisał się do partii? I jeszcze „Kapitał” Marksa sobie kupił! W każdym pokoju był święty obraz, a on do czerwonych przystał! Babcia by mu tego nie wybaczyła, dobrze że się starowince zmarło w nieświadomości. Marian miał mocno pokręcony system wartości, ale bez przesady – jak się lata do kościoła, to nie na zebrania w komitecie. No i to ciągłe wyśmiewanie z Marcysi, że niby tak spasiona, z buzią jak pączek. Dziewczyna nie dawała rady, spotykali się tylko w robocie. A on co? Laski z gazety łapał, albo pewnie towarzyszki na naradach szczypał po tyłku. Marianowi źle się żyło z tą wiedzą, cały plan stracił szansę na powodzenie. Miasto ciągnęło go, ale droga z niego do domu już odpychała. Nie zarabiał tyle, by przenieść się do miasta. Zdecydował się wyjechać, jednak z postanowieniem, że będzie wracał, ale tylko do Kwidzyna. Nasłuchał się o jego skarbach, neogotyk zaczął rozpoznawać, po lasach wiele historycznych śladów znalazł. Nawet Balaton był, a w Miłosnej konie. Do chaty już nie zaglądał, kuzyn zrobił z niej niezłą melinę dla swoich. Do dzisiaj mówią, że „pod jedynką”, to tylko diabła w kominie brakowało. A może był? Milicja znalazła tylko zaczadzone trupy w łóżkach. Czyżby diabeł zakrył szmatami przewody kominowe, żeby czad przyśpieszył odzyskanie niegodziwych dusz? Co jak co, ale komuchy sporo kosztowały, a piekielny budżet z gumy nie był. Marian też jakby odetchnął. Jakiś epizod z życia został definitywnie zamknięty.
Nie znalazłeś? Nie reaktywuj, zaloguj DNF-a!!!