– Panie Heniu, a jaki tu był wypadek, w lasach tych tu o, z tyłu! Przez dwa lata ino o tym się po wsi gadało! – babcia Pelagia, mieszając mocną herbatę w szklance z koszyczkiem, nagle wyraźnie się ożywia. – Ja wszystko pamiętam, kaj by to wczoraj było! Bo to ciągle jeżdżą tu różne takie pedałowce, nawet niektóre różowe koszuliny noszą i hełmy mają, mój stary podobny po Niemcu w piwnicy trzyma… No i one mają te mutant bajki, mnie wnuk mówił, że to najlepsze rowery są, z importu. I szaleją! Durne to, młode, nie patrzy, że wąsko, że górecki są nieliche tu u nas, ino zasuwa, pieron jeden z drugim, jakby ich same kuse gonili. A ten jeden bidulek, ziemia niech mu lekką będzie, to pono zapieprzał jak czort tym singieltrakiem, no, ścieżką chudą taką, no i nie wyrobił. Na korzenia go pono odbiło i pizgło go w powietrze, nogami się nakrył i kopyrtnął hen, hen aż na zboczu samym, na podkarpaciu takim wylądował. Bajk mu się w harmoszkę pozwijał, szprychy go poprzebijali, zbierać co nie było… Bym panu pokazała to miejsce, bo pan taki ciekawy, ja pamiętam, ale nogi już nie te, podagra, suchoty, khe, khe… To mi wnuczuś rzekł, żebym panu jakiegoś korda dała, bo on to jest jakiś gejokaszer czy inny Indianin Dżons, ino wyciera się po krzakach bez przerwy, pożytku żadnego, no i on mówił, że to się trafi po tym kordzie… Ja tam panie nie wiem, co to za psiajucha ten kord, ale wnuk mój to on kumaty jest, on szkoły porobił i o, tu jakieś cyfry namazał, patrz pan. Pan rozumi coś z tego, panie Heniu?
– Ni w ząb, pani Pelagio…
Pomożecie?