Największy na świecie niekomercyjny serwis geocachingowy
GeoŚcieżki - skupiające wiele keszy
Ponad 1000 GeoŚcieżek w Polsce!
Pełne statystyki, GPXy, wszystko za darmo!
Powiadomienia mailem o nowych keszach i logach
Centrum Obsługi Geokeszera wybierane przez Społeczność
100% funkcjonalności dostępne bezpłatnie
Przyjazne zasady publikacji keszy
Musisz być zalogowany, by wpisywać się do logu i dokonywać operacji na skrzynce.
stats
Zobacz statystykę skrzynki
Szkoła Aleksego Zimowskiego - OP942S
Właściciel: lukooo
Zaloguj się, by zobaczyć współrzędne.
Wysokość: m n.p.m.
 Województwo: Polska > łódzkie
Typ skrzynki: Tradycyjna
Wielkość: Mikro
Status: Zarchiwizowana
Data ukrycia: 26-12-2019
Data utworzenia: 26-12-2019
Data opublikowania: 26-12-2019
Ostatnio zmodyfikowano: 27-04-2022
20x znaleziona
0x nieznaleziona
0 komentarze
watchers 0 obserwatorów
37 odwiedzających
13 x oceniona
Oceniona jako: dobra
Musisz się zalogować,
aby zobaczyć współrzędne oraz
mapę lokalizacji skrzynki
Atrybuty skrzynki

Szybka skrzynka  Umiejscowiona na łonie natury, lasy, góry itp  Miejsce historyczne 

Zapoznaj się z opisem atrybutów OC.

Z przedwojennej klasy maturalnej Józefa Przedpełskiego żyje tylko on. Kiedy 1 listopada zapala świeczki na grobach swoich kolegów i nauczycieli, myśli o dawnej szkole, która - jak mówi - wyrzeźbiła jego serce i duszę

Z fotografii patrzy dwudziestu kilku młodych mężczyzn ubranych w szkolne ciemne mundurki. Niektórzy w ręku trzymają promocję do następnej klasy. Jest czerwiec 1938 roku. Chłopcy są uśmiechnięci - pewnie cieszą się na rozpoczynające się wakacje. We wrześniu zostaną uczniami klasy maturalnej Prywatnego Męskiego Liceum Aleksego Zimowskiego w Łodzi. To będzie ostatnia matura w historii tej szkoły.

z19097937Q.jpg

- Ja stoję na końcu - mówi 94-letni dziś Józef Przedpełski. - Obejmuje mnie Jurek Kasałódzki. Bardzo się przyjaźniliśmy. W szkolnej kompanii przysposobienia wojskowego maszerował w pierwszej czwórce na lewym skrzydle.

Trudno pojąć, dlaczego z pamięci nie uleciały jeszcze takie szczegóły jak haftowane złotą nicią dębowe liście na kołnierzykach oraz kolor wypustek mundurków i tarczy. W gimnazjum wypustki i tarcze były niebieskie, a w liceum czerwone. Józef Przedpełski pamięta, że wieczorem, gdy spacerowali z kolegami na Piotrkowskiej, spotykali profesora Jana Bolechowskiego, polonistę, patrolującego deptak. Podchodził do nich, sprawdzał, czy umundurowanie jest w porządku, i pytał, czy lekcje przygotowane. - Byliśmy dumni - wspomina Józef - że nosimy mundur szkoły Zimowskiego. Ale taki Zygmunt Zając, syn krawca o urodzie amanta, lubił wychodzić na ulicę w krawacie zawiązanym pod mundurem, ale kiedy tylko zobaczył któregoś z profesorów, znikał w bramie, by wyglądać przepisowo.

Na zdjęciu jest też Ludwik Jerzy Kern, późniejszy sławny satyryk, jeden z najbardziej lubianych autorów "Przekroju". Jurek, jak zapamiętał go Józef, był pogodny, niekonfliktowy, wszyscy go lubili. Wierszy satyrycznych wtedy nie pisał, ale skomponował tango, które kiedyś zagrał kolegom na pianinie. Po wojnie przysyłał Józefowi z Krakowa każdą nową książkę.

Profesor Bolechowski. Niewysoki szatyn, twarz okrągła. W literaturze najważniejszy był dla niego wątek patriotyczny. Cenił samodzielne myślenie, nie wymagał wkuwania na pamięć, jak poprzedni polonista Józefa. Prowadził szkolne warsztaty teatralne, na które zapraszał czasem zawodowego aktora, żeby pokierował grą chłopców. Jako że Józef skończył kurs szermierki, grał Bohuna w przedstawieniu złożonym z fragmentów "Trylogii" Sienkiewicza. Działo się to na deskach dzisiejszego Teatru im. Jaracza. Oklaskiwała go nieobojętna mu panna, uczennica gimnazjum Miklaszewskiej (dziś mieszka w Kanadzie).

Bardzo szacowna szkoła

Józio ma ponad siedem lat, kiedy staje przed pierwszym egzaminem w życiu. I to przed założycielem i dyrektorem szkoły Aleksym Zimowskim. Mama Józia, Antonina, przejęta, jak to mama, siedzi w klasie w ostatniej ławce. Dyrektor, wysoki, poważny pan w ciemnych okularach, każe Józiowi coś przeczytać, potem o tym opowiedzieć, a na końcu sprawdzi, czy umie dodawać. Egzamin wypada pomyślnie i chłopiec zostaje od razu przyjęty do drugiej klasy.

To bardzo szacowna szkoła, założona w 1909 roku. Prywatne Gimnazjum i Liceum Męskie Aleksego Zimowskiego. Po kilku przeprowadzkach mieści się przy ulicy Bocznej 5 (dziś Sienkiewicza), wybrukowanej polnym kamieniem.

Musi upłynąć trochę czasu, zanim Józio zrozumie znaczenie starożytnych sentencji w języku łacińskim wypisanych na szkolnych ścianach: "W zdrowym ciele zdrowy duch" czy "Dobro Rzeczypospolitej najwyższym dobrem". Spędzi tu jedenaście lat w szkole podstawowej, gimnazjum i liceum.

Jak większość jego szkolnych kolegów pochodzi z zamożnego domu. Czesne jest wysokie - 90 złotych miesięcznie. Nawet dla jego ojca, który budując stacje oczyszczania ścieków na Lublinku w Łodzi, zarabiał 880 złotych, był to wydatek, zwłaszcza że starszy o dwa lata brat Józefa też się tu uczył. Bywało jednak, że dyrektor dawał komuś ulgę w czesnym lub całkowicie z niego zwolnił.

- Każdy z nas codziennie przynosił z domu zapasową bułkę z serem czy szynką na drugie śniadanie. Bułki w wielkim koszu były zanoszone ubogim dzieciom uczącym się w szkole podstawowej na Abramowskiego - wspomina pan Józef.

z19097900Q.jpg

Uczniowie nie bali się dość surowego dyrektora Zimowskiego, który tak naprawdę był bardzo życzliwy, ani dyrektora dydaktycznego Ignacego Rolińskiego. Kiedy na dużej przerwie był harmider, a na końcu korytarza pojawił się dyrektor Roliński, nie musiał nic mówić - od razu było cicho. Chyba nigdy nie krzyknął na ucznia. Z kolei dyrektor Zimowski miał świetne, sobie tylko znane metody na poskramianie rogatych dusz. Kiedy nauczyciel sobie nie radził z uczniem, delikwent był wysyłany do dyrektora i wychodził stamtąd odmieniony.

Aleksy Zimowski miał zostać księdzem. Ale zakochał się i wystąpił z seminarium. Urodziło mu się ośmioro dzieci. Był bardzo religijny i w takim duchu wychowywał młodzież.

Najlepsi nauczyciele

Edward Drosio, łacinnik, wysoki, łysawy - tak, jak wyobrażał sobie Józef, mógł wyglądać patrycjusz rzymski. Pewnie, że łacina dawała mu się we znaki. Ale początek poematu Owidiusza, pisanego heksametrem: "Daedalus interea Creten longumque perosus " czytał tak pięknie, że wymagający profesor stawiał go innym za wzór. Szkoda że z wojennej pożogi nie ocalały sformułowania łacinnika, rodem z XIX wieku, które Józef skwapliwie zapisywał w zeszycie.

- To była jedna z najlepszych szkół męskich w Łodzi - przekonuje pan Józef. - Dobrze opłacani nauczyciele nie mieli pensum, prowadzili liczne kółka zainteresowań. Jak była potrzeba, byli w szkole do wieczora.

Profesor Teofil Katra, geograf i harcmistrz (uczniowie nazywali go "kowboj w butach", bo nosił kapelusz z pogiętym rondem i za duże buty z podniesionymi noskami), organizował tanie wycieczki po całej Polsce. Nocowali w izbach harcerskich na materacach na podłodze. W ten sposób zwiedzili m.in. Polesie, Lwów, Kraków i Warszawę. Józef był nawet przewodnikiem po stolicy, ponieważ dobrze ją znał. Przy okazji zdobył harcerską odznakę przewodnika.

Ksiądz Antoni Kaczewiak, wykładowca w seminarium duchownym, kapelan więzienny i szpitalny, w liceum uczył Józefa religii: - To był pierwszy ksiądz, który rozmawiał z nami nie językiem ambonowym, tylko ludzkim. (Kiedy Józef pojawił się w jego zakrystii 40 lat po ich ostatnim spotkaniu, ksiądz krzyknął: "Przedpełski, a co ty tu robisz?").

Licealny wychowawca, profesor Stefan Karasek, który studiował w Niemczech i Szwajcarii, uczył bardzo nowocześnie, łącząc teorię z praktyką. Po licznych doświadczeniach pod okiem nauczyciela, potwierdzających naukowe prawa, Józef dobrze rozumie zjawiska fizyki i chemii. A ilekroć bierze się za jakąś naprawę w domu, myśli o profesorze Władysławie Paszkowskim od rysunków i prac ręcznych, których uczył ich stolarstwa, ślusarstwa, obróbki szkła, a nawet tego, jak oprawić książkę. Józef zawsze pali mu świeczkę na grobie na Starym Cmentarzu w Łodzi.

Niemcy z naszej klasy

W klasie było ich trzydziestu trzech, ale kilku chłopców brakuje na zdjęciu z 1938 roku. Nie ma na przykład Karola Scheiblera, wnuka Karola, twórcy imperium włókienniczego w Łodzi. Już wówczas był dziedzicem fabryki, bo jego ojciec nie żył. Bardzo miły kolega, nie wywyższał się. Józef często był zapraszany do jego domu. Najpierw do pałacu na Piotrkowskiej, naprzeciw katedry, a potem do willi na ulicy Skorupki. Karol miał dwie siostry - bliźniaczkę i młodszą Basię, bardzo ładną. Zaprosiła Józefa na bal urodzinowy. Wszyscy goście musieli się przedstawić babce Karola, seniorce rodu, która siedziała niczym królowa na wielkim fotelu.

- W naszej klasie było siedem osób pochodzenia niemieckiego. Byli spolonizowani i zintegrowani z nami i gdyby nie wojna, pewnie zapomnieliby, że byli Niemcami - przypuszcza pan Józef.

Wiosną 1939 roku mówiło się, że może wybuchnąć wojna.

- Nie ukrywaliśmy krytycznego stosunku do hitlerowskich Niemiec, ale nie dawaliśmy go odczuć naszym kolegom w klasie. Zresztą oni absolutnie nie demonstrowali prohitlerowskich sympatii - wspomina pan Józef. - Żyliśmy naprawdę w przyjaźni. Jednak pojawiały się opinie, że nie powinno się przyjmować Niemców do naszej szkoły. Kiedy dotarły one do dyrekcji, wezwał mnie do siebie dyrektor Roliński jako prezesa klasowego samorządu i poprosił, żebym wytłumaczył kolegom, że źle myślimy, gdyż naszej szkole przyświeca idea polonizacji młodzieży pochodzenia niemieckiego.

z19097894Q.jpg

Klasowy fotograf i serdeczny przyjaciel

Kiedy wybuchła wojna, niektórzy podpisali volkslistę. Tak było w rodzinie Scheiblerów. Karol został oficerem Luftwaffe. Podobno dostał się do brytyjskiej niewoli. Wyemigrował do Brazylii. Duduś Klinger, czyli Jurek, dusza człowiek, razem z ojcem przyjęli volkslistę. Po wojnie wyemigrował gdzieś z rodzicami. W swoich wspomnieniach pan Józef napisał, że nie potępia kolegów, którzy podpisali volkslistę, choć niektórzy w tamtych czasach traktowali to jako zdradę. "Jak powinni postąpić Polacy mieszkający w Berlinie, gdyby znaleźli się w identycznej sytuacji? Czy nie mielibyśmy do nich pretensji, że nie chcieli podpisać polskiej listy?".

Najbardziej skomplikowana była sytuacja w polsko-niemieckich rodzinach. Tak było u Janka Szyldego, który miał ojca Niemca i matkę Polkę. Rodzice byli rozwiedzeni. Ojciec podpisał volkslistę i odmówił finansowania dzieci, jeśli nie postąpią tak samo. Janek z siostrą nie zgodzili się. Uciekli do Generalnej Guberni. Józef już nigdy ich nie spotkał.

Aleksy Schepe - jako jedyny - został oficerem gestapo. Był klasowym fotografem. To on jest autorem przedmaturalnego zdjęcia z 1938 roku. Nastawił samowyzwalacz i zdążył jeszcze dołączyć do kolegów. Józef opowiada dwie jakże różne okupacyjne historie z udziałem Schepego. Starszy brat Bolka Szepielewicza, klasowego kolegi, został aresztowany. Jego matka poszła prosić Aleksego Schepego o pomoc. Nie tylko odmówił, ale też podobno uderzył ją w twarz - taka jest wersja Bolka.

Drugą historię opowiedział panu Józefowi Tadzio Gruszczyński, serdeczny przyjaciel z klasy, dopiero kilkadziesiąt lat po wojnie. Kiedy został osadzony w obozie w Dachau, jego rodzice zwrócili się o pomoc do Schepego. Aleksy bywał u Tadka przed wojną, lubili się. Obiecał, że pomoże, i dotrzymał słowa. Znalazł w Berlinie niemieckiego adwokata, który za pieniądze rodziców Tadeusza wystarał się o zwolnienie go z obozu. Po wojnie Tadeusz jako zastępca dyrektora ds. handlowych w zgierskiej Borucie podczas służbowej podróży odwiedził Schepego w Nadrenii. Dla Tadeusza był kimś, komu zawdzięczał życie, nie gestapowcem.

Józef doświadczył przyjaźni Tadzia w najtrudniejszych momentach życia. Kiedy po powstaniu warszawskim znalazł się z żoną w obozie pracy w Berlinie, natychmiast napisał do niego list, do Łodzi. Tadzio był już wtedy żonaty ze śliczną Zosią Kosińską. Odpisali oboje, przysłali trzy paczki. - Bardzo nam się przydały, bo brakowało jedzenia. Ale chleb i tytoń wysłałem bratu Kaziowi, który za działalność w AK siedział w obozie w Mauthausen. Nie wiem, czy go dostał, bo przenoszono go z obozu do obozu. Zginął w Gusen.

List, który Gruszczyńscy włożyli mu 20 listopada 1944 roku do paczki, trzyma do dziś. Kończył się słowami: "Jeśli wam będzie ciężko, z całym zaufaniem zwróćcie się do nas, a wedle sił przyjdziemy wam z pomocą".

Nieszczęsna matura

Jest jeszcze jedno zdjęcie - Józef w szkolnym mundurze z mamą Antoniną. Jest zima 1939 roku. Za kilka miesięcy matura. Ale Józef, uczeń klasy matematyczno-fizycznej, nie został do niej dopuszczony. Zdecydował o tym matematyk, profesor Jan Słowikowski.

- Nie byłem matematycznym orłem, ale też nigdy na kwartał czy semestr nie miałem oceny niedostatecznej, a nawet na prośbę dyrektora Zimowskiego pomagałem z tego przedmiotu młodszym kolegom. Toteż ta decyzja o niedopuszczeniu do matury była zupełnie dla mnie niezrozumiała. Przeżyłem to strasznie. Legły w gruzach moje plany zdawania na prawo. Zaskoczeni rodzice nie próbowali wykorzystywać znajomości z dyrektorem Zimowskim.

W jakże dramatycznych okolicznościach Józef dowiedział się, czym się kierował surowy matematyk.

Pan Józef: - Kiedy 7 września 1939 roku jako dowódca kompanii Batalionu Obrony Narodowej Łódź (mój poprzednik zdezerterował) wyruszałem konnym wozem z rynku w Łowiczu w kierunku Warszawy, podszedł do mnie cywil i zapytał, czy mogę go zabrać. Był to mój matematyk. Oczywiście zgodziłem się. Wokół wojna, a on, może dręczony wyrzutami sumienia, tłumaczył mi, dlaczego nie dopuścił mnie do matury. Okazało się, że był przekonany, że ją zdam, ale obawiał się, że nie dostanę się na politechnikę. Szkoła bardzo ambicjonalnie podchodziła do wyników egzaminów wstępnych na studia. A przecież wcale nie wybierałem się na politechnikę! Ale profesor myślał, że skoro ojciec jest inżynierem, brat studiował budowę maszyn, to pójdę w ich ślady. Niestety, nikt w szkole nie rozmawiał ze mną o moich planach.

Ale podczas okupacji sprawa nieszczęsnej matury przestała tak boleć. 9 listopada Niemcy aresztowali ojca Józefa. Był polskim inteligentem i prezesem koła Polskiej Organizacji Wojskowej. Skatowany, zmarł wkrótce po uwolnieniu. 12 grudnia Przedpełscy zostali wysiedleni z łódzkiego mieszkania i zaczęli wojenną tułaczkę. Józef pracował w Chełmie Lubelskim, potem w Warszawie.

z19097873Q.jpg

Strażnik grobów

Pan Józef w powstaniu warszawskim walczył w oddziale saperów na Śródmieściu, potem był obóz w Pruszkowie, a stamtąd razem z żoną został wywieziony do przymusowej pracy w Deutsche Reichsbahn w Berlinie. Tam podczas nalotów urodził się ich syn. Kiedy padł Berlin, wyruszyli z kilkutygodniowym niemowlęciem do Łodzi, nie mając żadnej pewności, czy ich dom jeszcze istnieje: - Na Dworcu Kaliskim zostawiłem żonę, dziecko, wózek zdobyty w zburzonym berlińskim domu i emaliowaną wanienkę. Postanowiłem szukać Tadzia Gruszczyńskiego, choć nie wiedziałem, czy nadal mieszka na Piotrkowskiej. Pojechałem tramwajem na gapę. Patrzę, a po schodach schodzi Zosia. Ubrany w nędzne drelichy, w trepach na nogach, musiałem strasznie wyglądać. Bez słowa wyjęła 100 złotych z torebki. Wynająłem powóz konny, pojechałem najpierw na dworzec, a potem do naszego domu. Zapukałem ze strachem. Otworzyła mi matka. Po powstaniu udało jej się uciec z transportu do przymusowej pracy w Niemczech. Na stacji w Skierniewicach siostry PCK wyniosły ją z pociągu na noszach jako zmarłą.

Tadeusz był już wtedy dyrektorem handlowym w fabryce chemicznej w Łodzi. Sprzedał mu na jednodniowy kredyt tysiąc pudełek proszku do prania, które Józef zbył z zyskiem. Tadeusz po rocznym kursie został inżynierem. Zajmował kierownicze stanowiska, przed emeryturą był zastępcą dyrektora w zgierskiej Borucie. Nie żyje już ćwierć wieku. Razem z Zosią pochowany jest w rodzinnym grobie jego żony na Starym Cmentarzu. Byli bezdzietni. Józef opiekuje się ich grobem.

Nie może niestety zapalić świeczki na grobie profesora Bolechowskiego, polonisty, który zginął w Katyniu. Ani Jurka Kasałódzkiego (tego, który obejmuje Józefa na zdjęciu). Jurek zginął najpierwszy z klasy - w obozie w Dachau w 1940 roku.

Zbyszek Skrobiszewski, najbardziej towarzyski ze wszystkich kolegów, kurier AK, który kursował między Warszawą a Łodzią, stracił życie na zielonej granicy podobno pod Rogowem. Józef nie wie, gdzie jest pochowany. Kazio Kowalski, szkolny geniusz matematyczny, zginął, jadąc na rowerze po koleżankę, żeby ją zabrać do schronu w willi rodziców w Teofilowie. Radziecki samolot zrzucił na niego bombę 17 stycznia 1945 roku - dwa dni przed wyzwoleniem Łodzi. Przy grobie Kazia na Starym Cmentarzu w Łodzi często spotyka jego siostrę. Wspominają go z żalem, że nie dane mu było zabłysnąć swym talentem na wyższej uczelni.

Józef Przedpełski maturę zrobił w latach 60. - wcześniej nie miał na nią czasu, bo musiał zarabiać na utrzymanie rodziny. Zdał ją świetnie, ale już nie w liceum Zimowskiego. Na oczach Aleksego Zimowskiego dzieło jego życia zostało zniszczone przez nową władzę. Komuniści przejęli szkołę i zatrudnili go jako jej kierownika, ale po dwóch latach zwolnili go, a szkołę zlikwidowali. Aleksy Zimowski zmarł w 1955 roku. Pochowany jest w rodzinnym grobowcu na Starym Cmentarzu w Łodzi.

Józef skończył upragnione prawo z bardzo dobrym wynikiem. Pracował m.in. w centralach przemysłu lekkiego. Latami utrzymywał kontakty ze swoimi szkolnymi przyjaciółmi i kolegami. To były dosłownie dozgonne przyjaźnie. Dziś jest strażnikiem zmarłej klasy. W niedzielę Józef jak co roku zapali znicze swoim kolegom i nauczycielom.
Wpisy do logu: znaleziona 20x nieznaleziona 0x komentarz 0x Obrazki/zdjęcia 1x Wszystkie wpisy Galeria