Śmierć uratowała mi życie
Adam K. (l.43) pracownik jednej z łódzkich firm zwanych korporacjami miał już dość szarej codzienności, KPIajów, dedlajnów, tardżetów i asapów. Postanowił coś z tym zrobić wyjechać w wymarzone Bieszczady, czyli opuścić padół łez. Nawet kredyt, który co miesiąc udowadniał, że warto żyć, przestał być jedyną motywacją do życia. Niedzielna depresja powiązana z myślami o nadchodzącym poniedziałku dopełniła swego. Zabrał gruby sznur szubienicy i udał się do znanej podstacji energetycznej, gdzie miał się dopełnić smutny los. Hak wypatrzony, sznur rozciągnięty. Wszystko było gotowe. I gdy już właśnie miał się wieszać coś czarnego świsnęło w powietrzu, dał się dostrzec kosy błysk tnącej stryczek i szydercze słowa "teraz przynajmniej do 67 roku życia będziesz nienawidził poniedziałków". Biedak upadł na kolana i czym prędzej czmychnął na nocny N4. O poranku opowiadał w pracy: "słuchajcie, dzisiaj śmierć uratowała mi życie."