Droga do Brokilonu
– Tłumaczyłem wam – Jaskier odsunął kapelusik na tył głowy i wyprostował się w siodle – że jadę do Brokilonu w misji. Jestem, można powiedzieć, ambasadorem. Driad się nie lękam. Ale proszę was, byście zechcieli eskortować mnie aż do brzegu Wstążki. Co będzie, jak mnie w tych chaszczach jacyś zbójcy obskoczą? Ten drugi, ponury, zaśmiał się wymuszenie. – Zbójcy? Tu? Za dnia? Panie, dniem tu żywego ducha nie spotkacie. Ostatnimi czasy dziwożony szyją z łuków do każdego, kto się na brzegu Wstążki pokaże, a potrafią się nieraz i daleko na naszą stronę zapuścić. Nie, zbójców to wy się nie lękajcie. (...) – Rzecz w tym – wyprostował się w siodle, z wielkim wysiłkiem przybierając marsową minę i dziarską postawę – że mam mus. I jadę. Zaraz. Wieczór nie wieczór, mgła nie mgła, trzeba ruszać, gdy obowiązek wzywa. Lata ćwiczeń robiły swoje. Głos trubadura brzmiał pięknie i groźnie, surowo i zimno, dźwięczał żelazem i męstwem. Żołnierze spojrzeli na niego z niekłamanym podziwem. – Nim wyruszycie – dowódca odtroczył od kulbaki płaską drewnianą manierkę – golnijcie sobie gorzałki, panie śpiewak. Golnijcie sobie tęgo... – Lekcej wam będzie umierać – dodał ponuro ten drugi, małomówny. Poeta łyknął z manierki. – Tchórz – oświadczył z godnością, gdy tylko przestał kasłać i złapał oddech – umiera po stokroć. Człek mężny umiera tylko raz. Ale Pani Fortuna sprzyja śmiałym, tchórzów w pogardzie mając. Żołnierze popatrzyli z jeszcze większym podziwem. Nie wiedzieli i nie mogli wiedzieć, że Jaskier cytuje słowa bohaterskiego eposu. W dodatku napisanego przez kogoś innego. (...)
Bard zawadiacko przesunął kapelusik na lewe ucho, szturchnął konia piętą i ruszył w dół jarem, pogwizdując melodię „Wesela w Bullerlyn”, słynnej i wyjątkowo nieprzyzwoitej kawaleryjskiej piosenki. – A mówił w forcie kornet – usłyszał jeszcze słowa tego ponurego – że to darmozjad, tchórz i dupek. A to wojenny i chrobry pan, choć wierszokleta. – Iście, prawda – odpowiedział dowódca. – Bojący to on nie jest, nie można rzec. Nawet mu powieka nie mrugła, miarkowałem. I jeszcze se gwizda, słyszysz? Ho, ho... Baczyłeś, co mówił? Że ambarasem jest. Nie bój się, byle kogo ambarasem nie mianują. Trza mieć łeb na karku, by ambarasem zostać... Jaskier pojechał szybciej, chcąc jak najprędzej się oddalić. Nie chciał sobie psuć opinii, na którą dopiero co zapracował. A wiedział, że na dłuższe gwizdanie nie wystarczy mu już wilgoci na schnących z przerażenia wargach. Jar był mroczny i wilgotny, mokra glina i zalegający ją dywan przegniłych liści tłumiły stuk kopyt skarogniadego wałacha, ochrzczonego przez poetę Pegazem. Pegaz kroczył powoli, zwiesiwszy łeb. Był to jeden z tych nielicznych koni, którym zawsze jest wszystko jedno. Las się skończył, ale od koryta rzeki, wytyczonego pasem olch, dzieliła Jaskra jeszcze szeroka zatrzciniona łąka. Poeta zatrzymał konia. Rozejrzał się uważnie, ale niczego nie dostrzegł. Wytężył słuch, ale słyszał jedynie granie żab. – No, koniku – odchrząknął. – Raz kozie śmierć. Naprzód. Pegaz uniósł nieco łeb i pytająco postawił obwisłe zwykle uszy. – Dobrze słyszałeś. Naprzód. Wałach z ociąganiem ruszył, pod kopytami zamlaskało bagno. Żaby długimi susami umykały spod nóg konia. Kilka kroków przed nimi poderwała się z furkotem i kwakiem kaczka, sprawiając, że serce trubadura na moment wstrzymało pracę, po czym zaś zaczęło pracować bardzo szybko i intensywnie. Pegaz nie przejął się kaczką w ogóle. – Jechał bohater... – wymamrotał Jaskier, wycierając zlany zimnym potem kark wyciągniętą zza pazuchy chustką. – Nieustraszenie jechał przez uroczysko, nie bacząc na skaczące płazy i latające smoki... Jechał i jechał... Aż dotarł nad niezmierzony przestwór wód... (...)
Pegaz powoli wstąpił w wodę przednimi nogami, opuścił pysk ku powierzchni, pił długo, potem odwrócił łeb i popatrzył na Jaskra. Woda ciekła mu z pyska i nozdrzy. Poeta pokiwał głową, westchnął ponownie, głośno pociągnął nosem. – Spojrzał bohater na wzburzony odmęt – wydeklamował z cicha, starając się nie szczękać zębami. – Spojrzał i ruszył naprzód, albowiem serce jego nie znało trwogi. Pegaz zwiesił łeb i uszy. – Nie znało trwogi, mówię. Pegaz potrząsnął łbem, dzwoniąc kółkami wodzy i munsztuka. Jaskier szturchnął go piętą w bok. Wałach wkroczył w wodę z patetyczną rezygnacją. Wstążka była płytka, ale bardzo zarośnięta. (...) – Bohater – wymamrotał, przymykając oczy – nie zdołał sforsować huczących porohów. Zginął śmiercią walecznych, przeszyty mnogimi pociskami. Na wieki skryła go modra toń, utuliły go w objęciach glony, zielone jak nefryty. Przepadł po nim ślad wszelki, ostało jeno końskie gówno, niesione nurtem ku dalekiemu morzu... Pegaz, któremu widać ulżyło, bez zachęty ruszył raźniej ku brzegowi, a na przybrzeżnej, wolnej od wodorostów bystrzynie pozwolił sobie nawet na bryknięcie, którym dokumentnie zmoczył Jaskrowi buty i spodnie.
Góra Patrol i Góra Pruszkowa
Skrzynka jest umiejscowiona "mniej-więcej" pomiędzy tymi dwoma górami, stąd tak fajne widoki. Patrol -
388 m n.p.m., Pruszkowa - 383 m n.p.m..
Skrzynka założona w przelocie na wyprawie rowerowej. Całkowity spontan, ale powinna coś tam przetrwać. Założona ponad miesiąc temu. Nie pamiętam nazwy, którą tam wpisałam (obiecuję tam zawitać i to zmienić, żeby wszystko grało, ale każdy zna moje obietnice...). Nie, nie byłam pijana. I przez następny miesiąc też nie, że nie opublikowałam. Także tego. I teraz też nie jestem, że tak piszę. W środku ołówek. Spoilery powinny być całkiem dokładne, gdzie się to to kitra. Podpowiedź też nie zostawia złudzeń. Można przyjechać na rowerze, samochodem też niby ale trza by parkować przy drodze "761", od której polecam wjechać/ wleźć do lasu (rower, pieszo...). Wtedy omija nas wyprawa "po górach". Po prostu fajne miejsce, żeby je zobaczyć - na tym się skupmy. Schowanie mega-tradycyjne-aż-nazbyt.
.