W czasie wojny mieszkał w Łodzi niejaki Jan Libsch. Był mistrzem piekarskim ze Zduńskiej Woli. Był folksdojczem, więc mógł przenieść się do Łodzi, do większego mieszkania, wśród swoich. Libs - tak też miał w papierach - był aktywnym członkiem partii nazistowskiej NSDAP i NSKK (Narodowosocjalistycznego Korpusu Kierowców). Demonstracyjnie mówił na codzień po niemiecku, chadzał w niemieckim mundurze, w klapach marynarki swastykę miał zawsze. Posiadał niemieckich przyjaciół, liczne wpływowe kontakty i pełną swobodę. Polakami jako podludźmi się nie przejmował.
W pewnym momencie w Łodzi nastały jednak trudne czasy dla Niemców. Zaczęło się od tego, że ktoś donosił na lojalnych obywateli III Rzeszy. Donosy, fałszywe zeznania podatkowe, wnioski i skargi napływały zewsząd i na wszystkich dosłownie łódzkich Niemców. Było ich tyle, że kompletnie paraliżowały pracę niemieckich urzędów skarbowych i gestapo. Lojalni Niemcy wzywani przez te instytucje musieli słono tłumaczyć się z przestępstw, których oczywiście nie popełnili. Wysyłano nawet „życzliwe" zawiadomienia o niemoralnym prowadzeniu się pociech do rodziców dzieci zrzeszonych w Hitlerjugend i Bund Deutscher Madel. Dzieci miały prze...kichane u rodziców, rodzice u władz i nikt nie mógł nic z tym zrobić.
Gdy w łódzkim szpitalu wojskowym zaczęli zalegać ranni żołnierze Wehrmachtu, ktoś zadbał o to, by im zapewnić rozrywkę. Otrzymywali oni ulotki pod patriotycznym tytułem "Co czynić, by nie wrócić na front?". Także do czynnych oficerów przychodziły częstokroć oficjalne rozkazy od dowództwa, by stawić się w bliskim terminie gdzieś bardzo daleko. I tak wysocy rangą gestapowcy jeździli na łeb na szyję z Łodzi do - dajmy na to - Wiednia, by na miejscu dowiedzieć się, że nie było wcale takiego polecenia. Wracali z powrotem i mieli kłopoty.
Cywilni Niemcy dostawali również oficjalne wezwania... do Auschwitz. Urzędowe dokumenty informujące o nakazie stawienia się pod groźbą kary do jednego z obozów zagłady wychwalały nowoczesne rozwiązania, takie jak zastrzyki z trucizną czy uśmiercanie gazem. Porównaniem były prymitywne egzekucje sowieckie za pomocą strzału w tył głowy. Dowodziło to niezrównanej siły niemieckiej misji cywilizacyjnej.
W końcu do szpitala wojskowego zaczęły trafiać już nie tylko ulotki, ale kompletne gazety i materiały propagandowe... oczerniające NSDAP, Wehrmacht i Niemców. Trzeba przyznać, że nawet sami oczerniani naśmiewali się z zamieszczanych tam świetnych karykatur Hitlera i niemieckich dowódców.
W połowie 1943 r. do niemieckiej bazy transportu samochodowego w Łodzi trafiły pisma i ulotki antyhitlerowskie. Następnie wśród wojskowych ktoś wytypował potencjalnych „opozycjonistów" - podstawowym kryterium wyboru było nieinformowanie Gestapo o nielegalnych drukach. Tak zwerbowani ochotnicy zgłaszali się w umawiane miejsca i tak dopiero otrzymywali prawdziwe instrukcje i materiały propagandowe. Powstała grupa opozycyjna w samym Wehrmachcie! Ktoś odbierał od zrzeszonych w niej niemieckich wojskowych broń, amunicję, medykamenty, benzynę oraz pieniądze. Przez sześć miesięcy sterowano zręcznie całą grupą niemieckich oficerów, odwołując się do separatyzmu poszczególnych landów, a szczególnie samodzielności Bawarii.
Aby rozszerzyć szeregi opozycjonistów, powołano w końcu w łódzkiej bazie transportowej komórkę „NSDAP-Erneuerungsbewegung". Miała być to opozycja w łonie samej partii nazistowskiej, którą kierować miał zbiegły do Wielkiej Brytanii Rudolf Hess! Niemcy łykali wszystko, niestety do czasu...
W końcu ktoś doniósł na swych kolegów. Zatrzymano ok. 40 wojskowych, ale nie ujęto prowodyra całej akcji. Oceniono za to, że ruch ten był jedynym takim przypadkiem w armii hitlerowskiej!
Przełom w sprawie nastąpił jesienią 1943 r., gdy aresztowano dwóch pracowników węzła kolejowego Zduńska Wola - Karsznice, byłych członków Kedywu. Powrócono wówczas do wątku łódzkiego. Tym tropem śledztwo dotarło do niejakiego Jana Lipsza ps. "Anatol", sumiennego folksdojcza, czynnego członka partii nazistowskiej, dobrego znajomego czołówki łódzkich oficerów Wehrmachtu.
Okazało się, że Polak, Jan Lipsz, zaprzysiężony żołnierz Armii Krajowej, na rozkaz polskiego podziemia wpisał się na folkslistę i paraliżował fałszywymi donosami cały łódzki aparat represji, roznosił po szpitalach i bazach wojskowych ulotki i pisma dla niemieckich żołnierzy, wysyłał im podrobione rozkazy - rzekomo z Berlina, wzywał obywateli Rzeszy do obozów zagłady, wreszcie zawiązał siatkę konspiracyjną w łódzkim Wehrmachcie, dozbrajał jej kosztem Armię Krajową i wciskał okupantowi każdy kit, jaki wymyślił przez całe 4 długie lata. Okazało się, że w jego niemieckim na wskroś mieszkaniu, w niemieckiej na wskroś dzielnicy czuł się bezpiecznie nawet słynny kurier z Londynu - Jan Nowak-Jeziorański.
Libsza aresztowano 13 czerwca 1944 r. i zamordowano w siedzibie Gestapo w Łodzi przy ul. Anstadta 7, kiedy - podobno - próbował rzucić się na jednego z konfidentów. Nie "sypnął" nikogo. Zostawił żonę i dwuletniego syna, których po wojnie komuniści "uznali" za Niemców i skierowali na ciężkie roboty.
Gloria Victis
Kesz:
Ukryty w parku im. Biskupa Klepacza, niedaleko domu, w którym mieszkał Jan Libsz.
-Podejmowanie polecam nocą, łatwo spalić.
-Podejmowanie polecam w dwie osoby minimum.
-Obchodzić się z keszem delikatnie, nie szarpać!!