Sambor uciekał. Poganiał swojego wierzchowca, z niepokojem patrząc na kłęby piany na jego pysku. Uderzał panicznie piętami jego boki z nadzieją, że zdążą zanim to coś ich dogoni. Bo z pewnością nie gonili go ludzie. W mroku, rozświetlanym jedynie księżycem, niewiele widział, ale czuł na plecach paraliżujący, mroźny oddech złego. Pędzili tak już bardzo długo, bez ustanku, nie zatrzymując się nigdzie po drodze. Na gościńcu, którym biegli, nie było żywej duszy. Sambor niepokoił się czy koń wytrzyma. Potrzebna mu woda, dla nich obu.... W oddali przy trakcie zamajaczyła niewyraźnie sylwetka jakiejś budowli, ale nie był to dom ani gospoda, nie było światła. Pospieszył konia, bo to była ich nadzieja. Albo zguba. Gdy się zbliżyli, zobaczył walcowy kształt - na kamiennych słupach stał budynek cały ze stali! Nie widział nigdy czegoś takiego, lecz nie miał czasu na zastanawianie się co za siła stworzyła ten kształt ze stali. Najważniejsze było, że w środku była woda! Napoił konia, sam uzupełnił bukłaki, wskoczył na siodło i pognał dalej, czując że tym razem się wywinął. A zza horyzontu zaczęło wstawać słońce.
Kesz:
Mikro tutka na kordach. Nic specjalnego ;)