Działo się to pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, do podgrodzkiej szkoły z internatem zostało skierowanych wielu uczniów, którzy mieli za sobą wyroki sądów dla nieletnich, a także kontakt z alkoholem i narkotykami. Ciężko więc było utrzymać dyscyplinę i wdrożyć tych młodych ludzi do uczęszczania na zajęcia lekcyjne i katechezę. Pamiętnego roku przed świętami wielkanocnymi, w marcu odbywały się dla uczniów rekolekcje, ale kilku największych rozrabiaków nie chciało być ani w kościele, ani w świetlicy. Znaleźli sobie zabawę polegającą na bieganiu w koło kościoła, zaglądaniu do okien, a nawet pukaniu w nie. A im bliżej było do końca roku. tym bardziej czuli się oni bezkarni, zaczęli sami wychodzić z ośrodka, oddalali się od grupy, nie pomagało zwracanie im uwagi, chłopcy po prostu mieli zakazy w nosie. Podczas jednej z wędrówek znaleźli na brzegu zalewu łódkę, od tej pory zaczęli wymykać się z internatu aby nią popływać Trwało to kilka tygodni, pewnego kwietniowego dnia w drodze do łódki spotkała ich nauczycielka. Chłopcy na jej widok schowali się za drzewa, ale ona zaczęła ich wywoływać po imieniu, chłopcy wyszli a nauczycielka kazała im wrócić do internatu, oni powiedzieli, że zaraz wrócą. Niestety chłopcy okłamali nauczycielkę i nie wrócili do internatu, poszli nad zalew, siedmiu śmiałków pobiegło do łodzi, ale wsiadło tylko sześciu, jeden przestraszył się wysokich fal i wrócił do internatu. Chłopcy dopiero, gdy z letniej pogody zrobiła się prawie zima, zaczął wiać wiatr i padać śnieg, a oni odpłynęli daleko od brzegu, zorientowali się, że nie dadzą rady wysokiej fali i zaczęli kolejno wskakiwać do wody, niestety fala i zimna woda była dla pięciu chłopców nie do przejścia, uratował się tylko jeden i to on pobiegł z tą straszną wiadomością do kierownictwa placówki. Nauczycielka, która widziała chłopców ostatnia musiała długo udowadniać, że nie miała z tą sprawą nic wspólnego. Od tego zdarzenia ludzie bali się chodzić mroczną alejką w kierunku plaży.
W październiku, podczas spaceru z psem nauczycielka pod lipą, tam gdzie stali chłopcy zauważyła 5 cm samosiejkę cisu, pod następnym drzewem rosły następne trzy sztuki. Była bardzo zdziwiona z jakiego powodu pies mógł ją zaciągnąć akurat pod tę lipę, długo myślała aż w końcu skojarzyła to z uczniami, zabrała te małe cisy i posadziła je na trawniku koło kościoła w Podgrodziu, mimo że znalazła tylko cztery postanowiła dokupić piąty, bo pomyślała że przecież zginęło pięciu wychowanków, a tylko jednego nie odnaleziono. Ale dziwna sprawa bowiem piąty krzaczek cisu cały czas marniał, przez kilka kolejnych lat kobieta dosadzała piąty krzaczek, ale w końcu doszła do wniosku że skoro znalazła cztery to coś w tym musi być i wtedy przypomniała sobie sen swojej córki, który śniła w noc po wypadku. Kiedy nauczycielka do niej zadzwoniła następnego dnia po zaginięciu uczniów ona opowiedziała jej straszny sen: „Poszłam z koleżanką z Podgrodzia na plażę, bo ktoś nam powiedział, że tam wylądowały ufoludki. Gdy doszłyśmy do trzcin, zobaczyłyśmy leżące na pograniczu wody i piasku cztery martwe ciała, ni to ludzi, ni to ryb, którymi kołysały fale... Obudziłam się przerażona”. Usłyszawszy wtedy ten dziwny sen, ogarnęło ją jakieś złe przeczucie, że uczniowie nie uciekli z placówki, jak wielu przypuszczało, ale musiało wydarzyć się coś tragicznego. Rzeczywiście, po kilku dniach poszukiwań na lądzie i wodzie przez policję, pracowników ośrodka i wychowanków, w końcu nurkowie wydobyli ciała czterech topielców i ułożyli je na piasku, tuż przy trzcinach. Piątego ucznia – Radka – nie odnaleziono i uznano go za zaginionego... I do dzisiaj rosną przy kościele w Podgrodziu cztery cisy. I „zaglądają” przez niewielkie okna do kościółka, jakby chciały do niego wejść, ale nie mogą...
Legendę opracowałam na podstawie legendy Barbary Sowińskiej-Adamczyk
Keszyk ukrył się z tyłu kościoła, na wysokości ok. 1,5 m. Uważaj, nie podejmuj podczas mszy.