Skrzynka założona w ramach Ruletkowej Mazowieckiej Akcji Keszotwórczej
Wylosowane kategorie:
typ: tradycyjna
minimalny rozmiar: joker
sposób ukrycia: ekstremalnie
miejsce/temat: żywioły
W zeszłym roku podczas MIAU mieliśmy już skrzynki poświęcone żywiołom wody i ognia, lecz żadnej o żywiole ziemi i powietrza (nie licząc OP8EZY poruszającej temat wszystkich czterech). Postanowiłem wypełnić tę lukę, mój wybór końcu padł na ten ostatni żywioł. Tylko jak go przedstawić? Po krótkich rozważaniach wpadłem na pomysł: w sposób, w jaki został przez człowieka zaprzęgnięty do pracy. Zapraszam do opowieści o słynnych arcywrogach Don Kichota.
Młyny wiatrowe nieszczególnie kojarzą się z krajobrazem Warszawy, ale jeśli się zastanowić – przecież mieszkańcy stolicy potrzebowali mąki, zaś nazwy własne takie jak Wiatraczna, Młynów czy Młynarska mają dość jednoznaczną etymologię. I rzeczywiście, wiatraki w Warszawie niegdyś były jeśli nie powszechne, to przynajmniej nie rzadkie.
Warszawiacy wypoczywający w cieniu wiatraków, początek XX w (źródło: Muzeum Warszawy)
Jednym z ciekawszych źródeł na temat wiatraków jest plan Warszawy i okolic z 1856 r. dostępny na mapywig.org. Znajdziemy na nim przeszło 100 urządzeń. Największe ich skupiska były w okolicach Koła i cmentarza na Powązkach, ale i w innych częściach miasta młynów nie brakowało – choć lewy brzeg Wisły zdecydowanie dominował nad prawym.
fragment planu Warszawy i okolic z 1856 r. (zob. powiększenie)
Większość warszawskich (czy w ogóle mazowieckich) wiatraków to były tzw. koźlaki – dość prymitywne, drewniane (ze względu na masę) konstrukcje, obracane do kierunku wiatru w całości. Ale nie brakowało też bardziej zaawansowanych holendrów – nowocześniejszych modeli, których korpus był wybudowany na stałe, nierzadko murowany, a obracana była jedynie część dachowa.
Z czasem wiatraki zaczęły znikać z krajobrazu Warszawy. Po części odpowiadał za to postęp technologiczny – młyny wiatrowe zastępowane były wydajniejszymi młynami parowymi (zobacz również OP0AB6), po części trwająca urbanizacja – powstawało coraz więcej wysokich budowli „zabierających wiatr” potrzebny urządzeniom do pracy, po części… import tańszej mąki z Cesarstwa Rosyjskiego.
Ofiarą rozbudowy miasta padł m.in. młyn na terenie szpitala przy ulicy Marszałkowskiej. Z relacji malarza Wojciecha Gersona zamieszczonej w Tygodniku Ilustrowanym:
W r. 1855 szpital miał jeszcze na terytoryum swojem od ulicy Zgoda, wiatrak holenderski na swój użytek domowy; dopiero gdy na ulicy Marszałkowskiej stanął dom trzypiętrowy i zabrał wiatrakowi wiatr zachodni, najlepszy, nieczynny sprzęt gospodarski rozebrano (…)
Szkic rozebranego wiatraka, wykonany przez Gersona
Młyny wiatrowe ostatecznie zniknęły z Warszawy w latach 20 i 30 XX w. Większość skończyła jako opał. Najbliższy obecnie wiatrak znajduje się w miejscowości Linin, niedaleko Góry Kalwarii – przypadkiem się składa, że to młyn warszawski, przewieziony tam w roku 1917. Wg relacji pracował jeszcze do lat 40, obecnie niestety niszczeje – bez kluczowego atrybutu, skrzydeł, prezentuje się wręcz smutno.
Niewiele brakowało, a wiatraki (w liczbie pojedynczej) powróciłyby do stolicy. W 2011 r. władze Woli zakupiły młyn z Garwolina, by go odremonować i uczynić z niego atrakcję turystyczną oraz symbol profesji, z której niegdyś dzielnica słynęła. Plan ten jednak nie został zrealizowany – przeceniono nakłady potrzebne do przeprowadzenia inwestycji, ostatecznie w 2013 r., z uwagi na rosnące koszty utrzymania, młyn został odsprzedany ze stratą. W sumie, wliczając magazynowanie i bieżącą konserwację, utopiono blisko 400 tys. zł, a młyn w końcu nigdy nie stanął – szkoda, nie tylko ze względów finansowych.
Kesz znajduje się na terenie Lasku na Kole, w rejonie gdzie niegdyś wiatraków nie brakowało. Jednak w samym miejscu ukrycia, wg mojej najlepszej wiedzy, młyna nigdy nie było – zostało ono wybrane bardziej ze względu na możliwość komfortowego umieszczenia i podjęcia czegoś więcej niż mikromagnetyka pod parapetem. Chociaż kto wie? Jakby się dobrze wsłuchać, może by się dało jeszcze usłyszeć echo skrzypiących skrzydeł i mielących żaren?
Do kesza można udać się z dziećmi, jednak podejmować go powinna osoba dorosła i w miarę sprawna fizycznie. Raczej też odradzam zakładanie wieczorowych strojów na keszowanie.
W pojemniku 0,7 l na znalazców czeka oczywiście logbook, certyfikaty (dla pierwszych trzech zespołów potrójne specjalne, dla pozostałych zwykle), coś do pisania i garść fantów.
Zależnie od której strony będziecie podchodzić do kesza, droga może wypaść przez tory kolejowe – chyba nie muszę mówić o szczególnej ostrożności podczas ich pokonywania?