Tego roku sierpień był wyjątkowo upalny. Czas dużych żniw dobiegał już końca, jeszcze tylko dni siedem pozostało do święta plonów. Bracia Jan i Michał, tego dnia wyszli wczesnym rankiem w pole kosić żyto. Pole ich znajdowało się kawałek za wsią na południowym stoku wzgórza Miedze. Starszy z braci - Jan kosił, a młodszy Michał zbierał i wiązał w snopy. Praca paliła im się w rękach, czas szybko leciał i wkrótce nadeszło południe.
Żar niemiłosierny lał się z nieba, a z nagrzanej ziemi unosił się drgający słup powietrza. Polne zioła i kwiaty pachniały intensywnie, odurzająco. Młodzieńcy czuli się zmęczeni ciężką pracą i narastającym gorącem. Michał związał i postawił kolejny snop żyta, po czym przeciągnął zmęczone plecy.
- Od rana pracujemy niemal bez wytchnienia. Zasłużyliśmy sobie na krótki odpoczynek w cieniu klona.
- Młodszy jesteś to sobie odpocznij. Ja tu jeszcze popracuję trochę - odparł starszy.
- A pamiętasz Jaśko, co matula mówiła? Jak nas upominała, byśmy wrócili do chaty w południe? - próbował jeszcze przekonywać Michał - Pamiętasz...
- Ja tu jeszcze chwilę zostanę, idź sam, a jak wracać będziesz przynieś mi wody.
- Pamiętasz, co matula opowiadała...o tych południcach co to żniwiarzy w polu nachodza.... - widząc pobłażliwy uśmiech na ustach brata chłopak się speszył.
- Idź już Michaś, szybciej pójdziesz, to mi szybciej wody przyniesiesz. A bajaniami tymi to ty się nie przejmuj.
Młodszy skinął głową, wiedział już, że starszego nie przegada, więc ruszył w drogę.
Z nieba lał się żar, wszystkie żywe stworzenia w polu pochowały się, gdzie tylko mogły. Nie śpiewały ptaki, nie słychać było nawet cykania świerszczy. Nawet wiatr zamilkł i żaden, najmniejszy nawet listek nie poruszył się na drzewach. Tylko powietrze nad polem drgało i falowało, jakby tańczyło.
Jaśko otarł pot z czoła i rozejrzał się za bratem, żeby sprawdzić, czy na pewno w drogę już ruszył, czy też ociąga się jeszcze. Tuz przed nim pojawiła się piękna dziewczyna. Odziana była w zwiewną suknię koloru sunących po niebie obłoków. Jej włosy, złociste jak to zbóże, co je niedawno kosił, zdobił wianek z kwiatów polnych i zboża.
Wydawała się taka krucha i zwiewna, jakby była utkana z gorącego powietrza. Usmiechnęła się do niego i wyciągnęła delikatne dłonie, pachnące macierzanką i innym kwieciem polnym.
- Chodź, zatańcz ze mną - poprosiła, śpiewnym głosem - za chwilę pojawią się moje siostry, będa z nami tańczyć, a potem zaprowadzimy cię do pałacu naszego ojca.
Oczarowany słowami panny i dudnym jej widokiem, młodzian wyciągnął do niej dłonie. Nie zdążyli zatoczyć nawet jednego koła, bo poczuł straszliwy chłód w jej dłoni. Od tego dotknięcia przeszedł go przenikliwy dresz w całym ciele.

Gdy się obudził, ujrzał nad sobą zatroskane twarze matuli, ojca i brata.
- Oj, Jaśko, Jaśko za nic miałeś przestrogi, to teraz widzisz, jak kończy się tańcowanie z południcami. Bogu dziękować, żeś nie wykonał w tańcu całego obrotu i koła nie zamknął, bo byś już do nas nie wrócił. Ale żeś tego nie zrobił, to tylko przez dwa tygodnie byłeś nieprzytomny. Na przyszłość Jan pamiętał, by przestróg nie lekceważyć i w polu w południe nie zostawać.
Źródło: "Historie i Legendy Ziemi Będzińskiej", autor tekstu: Karina Stefaniak