Powiadali ludzie…
…że była taka jedna, co zamawiała choroby.
Nie głośno. Nie przy świadkach. Tylko cicho, do miski z wodą albo do garnka z zielem.
Mówili na nią Szeptucha z głębi. Bo mieszkała w domku tak głęboko w lesie, że liście przy drodze same się układały w ścieżkę, a ptaki milkły, jakby słuchały. Nie miała tabliczki z nazwiskiem. Ani skrzynki pocztowej.
A jednak każdy, kto naprawdę potrzebował, wiedział, gdzie iść.
Znała imiona chorób, które ludzie nazywali tylko „złym samopoczuciem”. Znała zaklęcia na sen, na gorączkę, na złamane serce. I mówiła, że wszystko, co boli, trzeba najpierw nazwać, a potem wysłać „tam, gdzie nie wróci”. Ludzie mówili, że widzieli, jak szeptała nad wodą, a potem woda parowała, choć był mróz. Inni przysięgali, że widzieli ją, jak rozmawia z drzewem, które odpowiedziało – listkiem, co spadł nie w porę.
Do jej domku wchodziło się bez słów. Siadało się na niskim stołku. A ona patrzyła – nie na twarz, tylko gdzieś obok.
Jakby słuchała historii, której nikt jeszcze nie opowiedział. Czasem kazała zostawić coś w środku: sznur czerwony, monetę z dziurką, piórko. Czasem – dawała coś na drogę. Ale nie zawsze to było do ręki.
Czasem trzeba było to odnaleźć samemu, w środku domku, gdzie światło wpadało tylko z jednej strony,
a kurz układał się jak litery.
I choć Szeptuchy już dawno nie ma, to ludzie wciąż przychodzą. Siadają. Milczą.
I czasem coś zostają – i coś znajdują. Bo ten, kto szuka ratunku, często znajduje coś więcej.