Powiadali ludzie…
…że w jednej z wiosek na skraju trzech lasów, po trzech zakrętach i za trzecią rzeczką, stały trzy domki.
Każdy inny, ale każdy potrzebny. Pierwszy – błękitny, z okiennicami jak skrzydła ptaka.
Drugi – z ciemnego drewna, cichy, z kominkiem pachnącym żywicą.
Trzeci – czerwony jak jarzębina, z dzwonkiem, co dzwonił tylko, gdy serce było lekkie.
W domkach mieszkali troje ludzi.
Pierwsza – Jagna, zielarka i śmiech wieczorny.
Drugi – Maciej, stolarz z rękami jak opowieści.
Trzeci – Teodor, co śnił sny dobre i podawał je z herbatą.
Nie byli rodziną, ale byli sobie bliscy jak echo i głos. Nie potrzebowali wielu słów, ale wiedzieli, kiedy przychodzi czas.
A czas ten przychodził zawsze tak samo: w trzecią sobotę po trzecim deszczu.
Wtedy rozsyłali znak – przez dzieci, przez wiatr, przez stukanie w płot – że nadszedł czas Biesiady Trzech.
Z całej wioski schodzili się ludzie. Każdy z czymś: jabłkiem, opowieścią, śpiewem, nastrojem.
Bo tu nie chodziło o to, by mieć. Tylko by dzielić się tym, co lekkie.
Był stół – długi jak droga do szkoły. Było miejsce dla każdego, nawet tego, co mówił, że nie zostanie.
Były światła zawieszone w słoikach i dzieci biegające boso, aż zgasł dzień.
A gdzieś między tym wszystkim, coś zawsze się pojawiało.
Może ukryte pod kamieniem, może pod korzeniem, a może pomiędzy tym co była, a tym co jest – tak, że trzeba było spojrzeć trzy razy.
Nikt nie wiedział, kto to zostawia. Może Jagna. Może Maciej. Może Teodor.
A może po prostu – ta radość, która zostaje po ludziach, co lubią dawać.
I choć dziś domki trochę cichsze, a biesiady mniej gwarne, to przy trzecim spojrzeniu, trzecim kroku lub trzecim uśmiechu można nadal coś znaleźć. Coś niepozornego. Ale właśnie tego potrzeba.