Kondukt żałobny był tak długi, że gdy pierwsze trumny wnoszono na cmentarz, ostatnie stały jeszcze w kościele. Wśród ofiar było aż 48 dzieci.
W Wielopolu Skrzyńskim na Rzeszowszczyźnie 11 maja 1955 r. pogoda była piękna. Tego dnia rolnicy sadzili ziemniaki, a ich dzieci uczyły się w drewnianym baraku, który spełniał funkcję wiejskiej świetlicy, szkoły i małej biblioteki. W największej sali była scena, na której odbywały się występy artystyczne i zebrania partyjnego kolektywu. Około południa przed wejście baraku zajechała stara ciężarówka kina objazdowego. Wśród mieszkańców wywołało to spore poruszenie, bo taka atrakcja była rzadkością. Ustalono, że projekcja filmu odbędzie się wieczorem, tuż po nabożeństwie majowym.
Salę przygotowano dość szybko. Okna i drzwi ewakuacyjne zabito deskami. Tak na wszelki wypadek, aby nikt nie wszedł bez biletu. Ustawiono krzesła i zawieszono ekran. Świetlica wyglądała odświętnie, bo wisiały jeszcze papierowe girlandy i zeschła jedlina, pamiętające zeszłego sylwestra. Tylko projektor postawiono inaczej niż zwykle. Obsłudze nie chciało się dźwigać sprzętu w głąb sali. Tym razem ustawili go na stole, tuż przy wejściu. Obok ułożyli osiem szpul z filmem i dodatkowe dwie z kroniką filmową. Każda z nich ważyła dwa kilogramy. Gdy wszystko było gotowe, operator, pomocnik, kierowca i strażak poszli na wódkę, bo co było robić do wieczora?
Tuż po nabożeństwie majowym mieszkańcy ruszyli do kina. Ostatni spóźnialscy wchodzili już w trakcie seansu. W sali zebrało się blisko 200 osób, w większości dzieci. Chciały zobaczyć nową polską komedię „Sprawa do załatwienia”. To był typowy film socrealistycznej propagandy. Opowiadał o losach młodej aktywistki, która przyjeżdża do Warszawy, aby załatwić pianino dla zespołu ludowego. W obsadzie znalazł się też Adolf Dymsza, gwiazdor przedwojennych komedii. Co 10 minut projekcję przerywano, by operator mógł zmienić szpulę, a każda taka przerwa była okazją do rozmów. Przy projektorze zebrała się spora grupa gapiów. Mężczyźni palili papierosy, żartowali i rozmawiali z podpitym operatorem. Niedopałki rzucali pod nogi.
Podczas czwartej przerwy operator jak zwykle zdjął z projektora wyświetloną rolkę filmu. Nową uniósł do góry w taki sposób, że wstęga odwiniętej taśmy filmowej swobodnie zwisała do podłogi. W tym momencie stłoczeni obok ludzie usłyszeli trzask. W mgnieniu oka spod nóg operatora wystrzelił płomień. Mężczyzna próbował go zdusić rękami, ale nie dał rady. Łatwopalna celuloidowa taśma buchnęła płomieniem, który objął pozostałe rolki złożone na stole obok projektora.
Trujący gaz z palącego się celuloidu w parę chwil wypełnił całą świetlicę. Obecny na sali Józef Cebula, strażak ochotnik, zdążył krzyknąć: „Pożar! Uciekać!”. Złapał ławkę, wybił nią okno i ludzie rzucili się do ucieczki. Większość odruchowo ruszyła w stronę ekranu, bo to tam były drzwi. Inny strażak Jan Siuśko chwycił na ręce swoją córkę i ruszył w stronę okna. Ale już po kilku krokach załamała się pod nim podłoga. Nie zdołał uwolnić nogi uwięzionej między deskami. Dym nie dał szans ani jemu, ani dziecku.
Szukając drogi ucieczki, kilkadziesiąt osób stłoczyło się w wąskim korytarzu prowadzącym na zewnątrz. Nie można się było z niego wydostać. Na szczęście nie wytrzymała drewniana konstrukcja baraku. Napór tłumu był tak wielki, że ściana pękła, a ludzie wysypali się na ulicę. Kazimierz Gąsior, księgowy miejscowego GS-u, zobaczył przez wyłamaną ścianę 16-letniego chłopca leżącego wewnątrz baraku. Wbiegł do środka i wyniósł go na rękach. Chciał ratować następnych. Ponownie wbiegł do płonącego budynku.
W ogień skoczył też Józef Para. Po chwili i on wyniósł dziecko. Miał nadzieję, że jeszcze raz uda mu się oszukać żywioł. Walący się dach zabił obu mężczyzn. Z drugiej strony budynku Stanisław Stachowicz zobaczył przy oknie gromadę dzieci. Wołały o pomoc, wyciągając ręce przez zabite deskami okno. Podbiegł, by je wydostać. Nie dał rady – ogień był silniejszy.
Po 10 minutach barak przypominał pochodnię. Zewsząd było słychać krzyki i jęki rannych. Kilku strażaków, którym udało się wydostać, pobiegło do magazynu straży w sąsiednim budynku. Gołymi rękami wyłamali drzwi i już po kilku minutach uruchomili motopompę. Trzy strumienie wody uderzyły w płonący barak.
– Tego dnia nie poszedłem na film – opowiada Roman Lipa, miejscowy fotograf. – Gdy przybiegłem na miejsce, ktoś krzyczał, że w przebieralni za sceną są ludzie. We trzech zdołaliśmy oderwać ścianę baraku. Zobaczyliśmy stos płonących ciał. Nikt już nie żył. Ogień był tak wielki, że w Wiśniowej, 10 kilometrów od Wielopola, w nocy było widać cienie drzew.
Źródło Newsweek.pl
Skrzynka:
Magnetyczny mikrus na kordach :)