Łódź była jedynym miastem na obszarze okupowanym przez Hitlera liczącym powyżej 500 tys. mieszkańców, gdzie ludność rodzima była pozbawiona dostępu do środków masowej komunikacji w jej własnym języku!. Naród nasz miał być sprowadzony do poziomu niewolniczej siły roboczej nieprzejawiającej żadnych aspiracji kulturowych. Taka polityka.
Jak się robiło gazetę?
Normalnie. Najpierw potrzebne były informacje. Prawdziwe, a nie gadzinowe. Te zdobywało się, słuchając radia. Posiadanie radioodbiornika było zabronione, słuchało się więc u kogoś odważnego. Nie było Radia Maryja, które zasięg ma wszędzie - trzeba było łapać Londyn. Potrzaskane to było jak "Lato z radiem", często dodatkowo zaszyfrowane.
Nasłuchane informacje do redakcji, tj. czyjegoś mieszkania przynosili kurierzy. Często zapisane w głowie, bo co by było, jakby Gestapo z notatkami złapało? Potem pisało się teksty, do tego robiło tajne wywiady i zabronione zdjęcia. Pisanie też było niebezpieczne, bo nawet za posiadanie maszyny do pisania był szafot. Gotową dokumentację kurierzy nosili do drukarni - tym razem w wersji papierowej, co wiązało się z całą kombinatoryką omijania patroli, łapanek, granatowych, nalotów i srających gołębi.
Zimą z 1941 na 1942 r. kolportowano np. ulotkę „Mróz tępi robactwo" - o froncie wschodnim (swoją drogą, ciekawe którą stronę bitwy autorzy mieli na myśli). Często przedrukowywano w prasie ulotki brytyjskie, zamieszczano dużo informacji o polityce okupanta wobec Kościoła - areszt i przewiezienie 800 księży w „niewiadomym kierunku", likwidacja i dewastacja świątyń oraz uczynienie z nich magazynów (ich los podzieliły nawet przydrożne kapliczki i krzyże). Na to Polacy byli szczególnie wyczuleni - i to im zostało do dziś.
Tworzono tutaj także prasę enowską, czyli po niemiecku, przeznaczoną dla Niemców. Podszywano się pod wydawnictwa i drukarnie niemieckie, siano w niej defetyzm, mylono wroga. Pisano np. o rzekomych spiskach przeciw Hitlerowi Rudolfa Heesa, o niemieckim podziemiu, Czarnej Róży, rozkładzie w niemieckiej armii i gospodarce. Dla łódzkiego BIP priorytetowe były gazety: „Der Soldat", „Die Frontkampfer" i „Erika". W dwóch pierwszych zajęto się opisywaniem zbrodni niemieckich, akcentując, że krew plami mundur żołnierza frontowego i niepotrzebnie podsyca opór podbijanych narodów. Odnoszono się też do sojuszów, krytykując współpracę z Japonią i Włochami. „Erika" publikowała karykatury Hitlera, Himmlera, Goringa, Goebbelsa - całej śmietanki. Do tego zabawne teksty wyśmiewające okupanta, z których sam okupant się naśmiewał. Całość uzupełniały tabloidy dotyczące funkcjonariuszy administracji hitlerowskiej - ośmieszające ich przez podawanie kompromitujących faktów z życia prywatnego.
Ranni niemieccy żołnierze, otrzymując polską ulotkę byli święcie przekonani, że pisali ją ich zwierzchnicy - przecież zgadzał się nawet bawarski dialekt ich półku; niemieccy cywile czytali polską fałszywkę, myśląc, że pochodzi ona z Berlina, a oficerowie otrzymywali od najwyższego dowództwa polskie pisemne rozkazy stawienia się za kilka dni we Francji - po kilku dniach stawiali się na miejscu i okazywało się, że jednak nikt ich nie wzywał - co więcej, zostali zwolnieni za samowolne, bezcelowe podróże.
Przy tworzeniu każdej z gazet pracowało co najmniej kilkanaście osób, ulotkami zajmowały się specjalne wydziały, pieczęciami i dokumentami komórki legalizacyjne, w roznoszeniu ulotek uczestniczyły dziesiątki kurierów, tysiące fałszywych donosów podpisywane były każdy inną ręką. Tak codziennie ryzykowały życie tysiące ludzi. Tyleż samo ginęło, nie doczekawszy efektów swojego poświęcenia. Ci co doczekali wyzwolenia, w nagrodę trafiali do sowieckich więzień. Część zamordował wyzwoliciel. Ci co przeżyli, niepodległości, o którą walczyli doczekali dopiero po 44 latach.
Gloria Victis