Pielęgnacja grobu: według życzenia
"Zabiłem strzałami z rewolweru żonę i córkę. Pochowajcie nas w ogrodzie. Nie rabować naszego prywatnego majątku w mieszkaniu, a podzielić sprawiedliwie" - Bruno Biedermann. Sam zabija się chwilę później. Mówią, że ubrał się w polski mundur. Jego dowód osobisty wydany 16 maja 1938 roku podaje: zawód - przemysłowiec; wzrost - średni; twarz - owalna; włosy - blond; oczy - szare.
Serce
Kocha polskie dzieci. Urządza dla nich kinderbale z pączkami, w których zapieczone są złote pięcio- i dziesięciozłotówki. Polscy robotnicy szanują go, bo - jak mówią - ma dla nich serce. Do tego stopnia, że budzi to gniew niemieckich robotników. Podczas wojny składają na niego donos, że jest za bardzo propolski.Ukrywa biało-czerwoną flagę, którą ma zamiar wywiesić, gdy zwycięży polska armia. W ankiecie sporządzonej przed II wojną światową Bruno pisze z dumą o swojej służbie w wojsku polskim. O dwukrotnym odznaczeniu Złotym Krzyżem Zasługi. O zajmowanych wysokich stanowiskach w różnych polskich instytucjach i organizacjach. Jest najlepiej wykształcony z rodzeństwa, studiował w Berlinie, Monachium i Heidelbergu. Ma doktorat z filozofii i socjologii gospodarczej. Po I wojnie światowej (służył w armii rosyjskiej) Bruno zrzuca carski mundur i zakłada polski. Bierze udział w wojnie polsko-bolszewickiej. W stopniu kapitana odchodzi do rezerwy i zajmuje się rodzinnymi interesami. Prowadzi odziedziczoną po ojcu potężną fabrykę włókienniczą, na którą składają się tkalnie, farbiarnie i przędzalnie. Współtworzy pierwszy w Łodzi klub tenisowy, który odnosi sukcesy. Po śmierci marszałka Piłsudskiego wraz z innymi fabrykantami funduje bibliotekę jego imienia. Na starej kronice z 1938 roku twarz Brunona pojawia się przez chwilę w otoczeniu wicepremiera Kwiatkowskiego, który przyjechał do Łodzi na wmurowanie kamienia węgielnego.
Lili
Biedermannowie mają dwie córki: Adalisę i Marylę, zwaną Lili. Na zdjęciu z 1935 roku obie mają zaczesane do tyłu i upięte włosy, bliźniacze sukienki z takim samym białym kołnierzykiem. Dwie siostry, dwa światy. Maryla - kocha psy, ma zawsze porozbijane kolana, jeździ konno. Ada - posągowo poważna, obawia się dotknąć czegokolwiek, żeby się nie ubrudzić. Boi się koni. Maryla od dziecka lubi kręcić się po fabryce. Robotnicy wręcz ją kochają, noszą na rękach. Mówią o niej "nasza panienka".
Ona była polska
Karol Biedermann, krewny: - Maryla nie była propolska. Ona była polska. Najpierw kończy katolickie żeńskie gimnazjum w Łodzi (Biedermannowie są ewangelikami). Potem studiuje w Szwajcarii i Austrii języki współczesne. Tuż przed wybuchem wojny przechodzi kurs przysposobienia wojskowego kobiet w Redłowie. Od początku okupacji pomaga polskim żołnierzom, rannym cywilom i więźniom. Załatwia dokumenty i pracę w fabryce ojca. Bruno daje jej pieniądze. Od siebie i innych fabrykantów.
- W 1939 roku obeszła wszystkich możliwych przemysłowców w Łodzi z apelem o pomoc i ratunek dla mojego dziadka, który został aresztowany - wspomina Karol. - I udało się go wyciągnąć z więzienia.
Jest świetnym kierowcą. Umie prowadzić ciężarówkę. Wozi nią paczki i kotły z zupą do więzienia, a rannych do szpitala. Przewozi też grypsy. Zwykle przemycano po dwa-trzy, ona potrafi wynieść dziesięć. Ze szkolną koleżanką Stefanią Ordyńską szuka po okolicznych wioskach dzieci, które ucierpiały od niemieckich nalotów. Są to pastuszkowie, którzy pilnowali bydła na polach. Chroniąc się przed bombami, dzieci padają na brzuch, dlatego najczęściej są ranne w plecy. Lili odwozi je do szpitala w Łodzi.
Zielona volkslista
Bruno nie chce podpisać volkslisty. Niemieckie władze naciskają. Wreszcie w sierpniu 1940 roku fabrykant podpisuje. Za siebie, żonę i córkę. (- Chciał ratować rodzinę i majątek - nie ma dziś wątpliwości Stanisław Tyszkiewicz, mieszkający w Łodzi krewny Biedermannów). Volkslista z nazwiskiem Brunona Biedermanna ma numer 522 891. Dwa numery dalej - dokument Maryli. Legitymacja ma zielony kolor (III kategoria - osoby ulegające polskim wpływom). Maryla nigdy jej nie podpisała, legitymacja wygląda na nieużywaną. Z powodu tego dokumentu Maryla opuszcza Łódź. Chce też odsunąć wszelkie podejrzenia od ojca. Jest już członkiem Związku Walki Zbrojnej. Działa razem z Alfredem Keiserbrechtem, z którym wcześniej pracowała w Komitecie Pomocy Więźniom Radogoszcza. Razem uczestniczą w tzw. Akcji N, której celem jest dezinformacja żołnierzy i urzędników niemieckich. Jest to najbardziej utajniona formacja - konspiracja w konspiracji. Dla bezpieczeństwa jej członkowie przeważnie nawet się nie znają.
Wpadka
Wyjazd Maryli Biedermann z Łodzi to posunięcie, które ma zmylić okupacyjne władze. Maryla chce przedostać się do Generalnej Guberni. Nie można tego zrobić legalnie, dlatego oficjalnie jedzie do Sosnowca - przyjaciele załatwili jej przydział pracy w sklepie konfekcyjnym, który potrzebuje osoby biegle władającej niemieckim. Maryla wsiada do pociągu na Śląsk, ale nigdy tam nie dociera. Zatrzymuje się w Kamieńsku. To już Generalna Gubernia. Czeka na Alfreda. Oboje mają fałszywe papiery na polskie nazwiska. Ona - Kasia Brzozowska z Łucka, on - Antoni Kamiński z Wilna. Razem jadą do Radomia. Odtąd Kasia-Maryla przez osiem godzin jest sumienną maszynistką w urzędzie dystryktu. Antoni-Alfred pracuje w wydziale leśnym. Po godzinach w wynajętym mieszkaniu przygotowują ulotki. Maryla tłumaczy je na niemiecki, Alfred przepisuje na maszynie. Sami ich nie rozprowadzają - to zadanie innych. Pobierają się. Maryla przyjmuje wiarę męża, przechodzi na katolicyzm. Ślub jest tajny.Przy stole kilkoro łódzkich przyjaciół z konspiracji. - Tylko posprzątajcie kieliszki i szklanki, jakby nas tu nie było - rzucają na odchodne. O piątej rano walenie do drzwi. Gestapowcy zabierają skutego w kajdanki Alfreda, po paru godzinach wracają po Marylę.
Tortury - wieszanie na wykręconych rękach i łamanie palców. Ponoć lżejsze, ze względu na to, że są Niemcami. Do Radomia przyjeżdża szwagier Maryli. W gabinecie szefa radomskiego gestapo mówi jej, że jeśli zdradzą "swoich Polaków", wyjdą na wolność. Podobno Maryla go wyśmiewa. Za to zostają z Alfredem przeniesieni na najcięższy oddział.
Podpis
Po ośmiu miesiącach trafiają do więzienia w Warszawie. Tam łapią kontakt z szefostwem AK (w więzieniu też istnieje konspiracja). Dostają polecenie: podpiszcie fikcyjnie volkslistę. Podpisują. Po paru dniach są w Łodzi. Maryla w więzieniu kobiecym przy Gdańskiej, Alfred - na Radogoszczu. Przyjmują go tam jak starego znajomego. Kontakty ze strażnikami z czasów, gdy pomagał więźniom na początku wojny, teraz uchroniły go przed biciem. Maryla wychodzi z więzienia po kilku dniach, 19 listopada 1942 roku. Najprawdopodobniej ojciec wręczył łapówkę. Jest ciężko chora na dyfteryt, prawie nie może mówić. Gdy wyzdrowieje, ponownie wychodzi za mąż za Alfreda, który też odzyskał wolność - tym razem oficjalnie, w urzędzie stanu cywilnego. Ślub jest nietypowy. Państwo młodzi zwolnili się na parę minut z pracy i ponownie do niej wrócili.
Kocioł
18 września 1943 roku, godzina 6.30. Maryla idzie na ul. Obywatelską spotkać się ze swoim kuzynem Zygmuntem Lorentzem, profesorem, który organizował w Łodzi tajne nauczanie. Maryla nie wie, że w nocy w jego mieszkaniu był kocioł. Na ulicy ktoś ją bierze pod rękę i ostrzega o wpadce. Nie wraca już do pracy. Przezornie załatwia sobie zwolnienie lekarskie i recepty. Wysyła telegram do jego kuzynki w Mannheim: "Zygmunt ciężko chory. Przyjazd konieczny". Kuzynka po przyjeździe do Łodzi dowiaduje się, że Lorentz jest aresztowany. Domaga się wyjaśnień od gestapo. I to gubi Marylę, bo hitlerowcy wpadają na trop Biedermannówny, która wysłała do kuzynki telegram. Interesuje ich, skąd wiedziała o aresztowaniu. Rodzina uporczywie trzyma się wersji, że usłyszała o tym przypadkowo w aptece. Gestapowcy nie wierzą. Wzywają Marylę.
- Nie idź, uciekniemy do Generalnej Guberni - namawia mąż.
Wizytę na gestapo odradzają też przyjaciele.
- Nie będę narażać rodziny. Wytrzymam. Nic nie powiem - upiera się i idzie.
Zostaje aresztowana.
Piekło
Warunki w więzieniu przy ul. Gdańskiej są straszne. Stłoczone kobiety śpią niemal jedna na drugiej. Zimno i głód. Pełzają po nich pluskwy i wszy. Sprawę Maryli prowadzi Jan Tamm z IV referatu.
- To był jeden z najgorszych gestapowców. Rozpracowywał ruch podziemny. Strasznie traktował więźniów - mówi Julian Baranowski z Państwowego Archiwum w Łodzi.
Maryla jest torturowana i bita. Kilkakrotnie konfrontują ją z profesorem Lorentzem, który już nie może chodzić. Ma złamaną nogę, urazy głowy, zabandażowane ręce. Wkrótce umiera. Ona nadal tkwi w piekle. Nie daje się złamać. Alfred o tym wie, bo jego szef popija koniak z oficerami gestapo. Jeden z nich naśmiewał się z Tamma, że nie potrafi zmusić do zeznań kruchej kobiety.
Dwa wagony
W sierpniu 1944 roku siostra Maryli Adalisa wyjeżdża do Monachium. Na fali pierwszej paniki, gdy armia radziecka stoi na linii Wisły. Namawia do wyjazdu rodziców, ale nie chcą. Ada zabiera ze sobą dwa wagony mebli (pokój stołowy w orzechu, styl chippendale, pokój sypialny lakier szlifowany, pokój gabinetowy w orzechu, dywany mahal, ręczna robota).
Ucieczka
W styczniu 1945 roku szybko rusza front. W Łodzi nieopisany chaos i panika. Ludzie biją się o miejsce w pociągu. W ciągu paru dni miasto opuszcza 20 tysięcy Niemców.
Spadają bomby z radzieckich samolotów, a od południowych rogatek słychać kanonadę artylerii. Niemcy podpalają policyjne więzienie na Radogoszczu. W płomieniach i od kul ginie 1,5 tys. osób. Pozostałe więzienia są ewakuowane. Gnają więźniów w stronę Pabianic. Wśród nich jest Maryla.
Są dwie wersje wydarzeń.
Stanisław Tyszkiewicz: - Podczas nalotu Maryla ukryła się z koleżanką i udało im się uciec z transportu. Pieszo wróciła do pałacu.
Karol Biedermann: - Dwaj ludzie wyciągnęli Marylę z tłumu i zabrali do zakonspirowanego mieszkania. Ktoś zawiadomił ojca. Lekarz rodziny pojechał do niej. Dla zmylenia tropu wożono go pół godziny po mieście. Zastał Marylę umierającą. 18 stycznia 1945 roku przywiózł ją do rodziców.
Następnego dnia wojska radzieckie zajmują Łódź i wprowadzają nowe porządki. Jak twierdzi prof. Mirosław Cygański, badacz tamtego okresu w dziejach Łodzi, najpierw do pałacu Biedermannów wprowadza się NKWD.Bruno, jego żona Luiza i córka Maryla dostają rozkaz opuszczenia pałacu. W ciągu paru godzin. Wolno im wziąć jedną walizkę. Robotnicy fabryczni idą się za nimi wstawić. Z sukcesem: Biedermannom przedłuża się termin wyprowadzki o jeden dzień.
Czujność
24 stycznia 1945 roku wychodzi pierwszy numer gazety „Wolna Łódź”: „Nie będzie w polskiej Łodzi Niemców. Bo pamiętajmy o jednym: Niemiec to nie tylko ten, co nosił mundur. Musimy być czujni, musimy być ostrożni. Nie możemy pozwolić na to, aby do polskiego aparatu państwowego dostali się renegaci. Nie wystarcza, że ktoś w Łodzi, Łasku czy Pabianicach wita polskich żołnierzy »chlebem i solą «. My musimy czuwać, musimy mieć tę pewność, że on w krytycznej chwili nie wyparł się swego Narodu, że nie zdradził, nie współpracował z Niemcami”. Bożena Piwkowska, krewna Biedermannów, która była wtedy młodą dziewczyną, pamięta na śniegu świeże ślady krwi. - Najprawdopodobniej dochodziło do porachunków z volksdeutschami i samosądów. Ale ciał zabitych nigdy nie widziałam, tylko krew. Niemcy, którzy przeżyli styczeń 1945 roku w Łodzi, mają potworne wspomnienia. Żona Karla Dedeciusa, znanego tłumacza literatury polskiej na niemiecki, nigdy nie chciała wrócić do rodzinnego miasta, choć jej mąż otrzymał tu tytuł honorowego obywatela i doktorat honoris causa Uniwersytetu Łódzkiego.
- Wtedy była wśród Polaków wielka nienawiść do Niemców - mówi mieszkająca dziś w Stuttgarcie Gertrude Stemarski. Jako 16-letnia dziewczyna widziała, jak niemieckie kobiety musiały gołymi rękoma wygrzebywać z zamarzniętej ziemi ciała spalonych więźniów Radogoszcza.
Dla Polaków to była sprawiedliwa kara. Za pięć lat okupacyjnego koszmaru i bestialstwo na Radogoszczu.
Wolna śmierć
Podobno Bruno zastrzelił się w polskim mundurze. Znaleziono co prawda guzik z orzełkiem, a według innych relacji to była tylko spinka. Przed śmiercią kobiety zażyły środki nasenne. Maryla i tak chyba była nieprzytomna. Dostawała laudanum - rozcieńczone opium, które zmniejszało jej cierpienia. W zbiorowym samobójstwie miała uczestniczyć jeszcze jedna osoba: niania Maryli. Mieszkała z Biedermannami i była traktowana jak członek rodziny. Też połknęła tabletki, ale następnego dnia się obudziła. Ponoć później postradała zmysły. Zbiorowe samobójstwa Niemców po wejściu Rosjan nie należały do rzadkości. Choć zdarzały się głównie w Prusach Wschodnich, w Poznańskiem, Wrocławiu, Zielonej Górze - tam w ciągu dwóch tygodni odebrało sobie życie 500 osób. Nie nazywano tego samobójstwami, tylko Freitod - wolna śmierć. Propaganda Goebbelsa o bolszewickich dzikusach z Azji, którzy zgwałcą i zabiją "nasze" córki i żony, zadziałała na Niemców. "To był akt desperacji przed nadejściem Apokalipsy" - napisał niemiecki pisarz i filozof Christian von Krockow. Bruno zostawił list: "Zabiłem strzałami z rewolweru żonę i córkę. Pochowajcie nas w ogrodzie. Nie rabować naszego prywatnego majątku w mieszkaniu, a podzielić sprawiedliwie".
Żadnych hymnów
O wiele wcześniej, na wypadek - zwykłej, nie wojennej - śmierci, spisał testament. Ma formę listu do żony i córek. Życzy im: "Żebyście Wy, moje kochane, równie dobrze albo jeszcze lepiej, dawały sobie radę beze mnie". Zostawia też wskazówki co do swego ewentualnego pochówku: "Żadnych hymnów pochwalnych, zwłoki powinny być spalone. Urna powinna być pochowana, w żadnym przypadku nie otwierana. Pogrzeb ma być skromny. Tylko jeden pastor. Żadnych długich przemówień. Nagrobek: skromny kamień. Pielęgnacja grobu: według życzenia".
Huśtawki
Łódź, 25 stycznia 1945 roku, komendant Milicji Obywatelskiej: "Niniejszym zezwalam na pochowanie zwłok w ogrodzie przy ul. Kilińskiego 2". Poniżej doktor Modrzewski dopisuje odręcznie: "O godz. 11.25 stwierdziłem zgon dr. Brunona i Luizy Biedermannów i Maryli zamężnej Keiserbrecht. Nastąpił wskutek strzału w głowę". Robotnicy Brunona sami zbijają trumny z sosnowych desek. Władzom zależy, aby pogrzeb był cichy. Przez lata prawie nikt nie wie, gdzie są pochowani, nie było ani krzyża, ani śladu grobu. Jednak kiedy w latach 50. pracownicy przedszkola, które potem ulokowano w pałacu Biedermannów, postawili tam huśtawki, nagle zjawili się dawni robotnicy Biedermanna i zaproponowali, że je przestawią w inne, lepsze miejsce.
- Mówili trochę chaotycznie i bez sensu. Nie zrozumiałam właściwie, o co chodzi - tak wspominała kierowniczka przedszkola. Ale pozwoliła przenieść huśtawki.
Wiosna 1977
Pracownicy kopiący rowy pod kable telefoniczne znajdują kości trzech osób z przestrzelonymi czaszkami. O znalezisku pisze jedna z gazet. Żyjący w Łodzi krewni Biedermannów natychmiast domyślają się, o kogo chodzi. Przy ekshumacji jest kilku robotników z dawnej fabryki Biedermannów. Udaje się odnaleźć niemal wszystkie szczątki, brakuje tylko fragmentów kości paliczkowych. Lekarz stwierdza, że czaszki kobiet mają przestrzeloną skroń. Mężczyzna prawdopodobnie strzelił sobie w usta. Wszyscy troje zakopani byli we wspólnym dole na południowy wschód od pałacu. Maryla pomiędzy rodzicami. Wykopano też kawałki jedwabiu, dwie obrączki, resztki zegarka, złote plomby i jeden wojskowy guzik - z polskim orzełkiem w koronie. Przez miesiąc szczątki Biedermannów leżą w zakładzie medycyny sądowej. A Karol Biedermann jest wzywany do prokuratury na przesłuchania. Pytają, kto mógł mieć interes w zabiciu tych ludzi. Wreszcie prokuratura wydaje pozwolenie na pogrzeb. Warunek jest jeden - ceremonia musi odbyć się bez rozgłosu. Nie ma więc nekrologów w gazetach. Tylko klepsydra na cmentarnej bramie.
- Kupiłem trzy dziecięce trumienki. Wszystko zostało w nich złożone i zamknięte. Guzik z orzełkiem też - wspomina Karol.
Pastor mówi o zagubieniu
Słoneczny, ciepły dzień. Sobota po południu. Na pogrzeb Maryli, Brunona i Luizy Biedermannów przychodzi prawie 200 osób, w tym wielu robotników z ich dawnej fabryki.
Karol: - Robotnicy zasłali grób kwiatami. Oni naprawdę żegnali się ze swoim dyrektorem. Pastor Adolf Gloc wygłasza piękne przemówienie. Mówi o zagubieniu ludzi na ścieżkach życia. W Kościele ewangelicko-augsburskim nie pochwala się samobójstwa, ale pastor nie szuka winnych. O Maryli mówi, że zginęła za Polskę.
Karol: - Pamiętam, że była kompletna cisza. Ludzie w ciszy stali i w ciszy się rozeszli.
Starsza córka Brunona, siostra Maryli, Adalisa nie przyjechała z Niemiec. Była już bardzo chora. Miała 66 lat, zmarła trzy lata później. Nie przyjechał też schorowany mąż Maryli Alfred Kaiserbrecht, który mieszkał na Śląsku (dziś już nie żyje). W identycznym porządku jak znalezione szczątki - to znaczy córka pomiędzy rodzicami - zostali ponownie pochowani na cmentarzu w rodzinnym grobowcu.
300 nazwisk
2007 rok, połowa października, w Zakopanem sypie śnieg. Mały ogród przed blokiem wygląda jak z baśni Andersena. Karol Biedermann mieszka tu od końca lat 70. Szczupły pan w drucianych okularach wita nas ubrany w dżinsy i flanelową koszulę w kratę. Jest chemikiem, skończył Politechnikę Łódzką. Do emerytury dorabia w prywatnej firmie. Nic nie zdradza jego pochodzenia z bogatego rodu niemieckich fabrykantów. W mieszkaniu Karola zachowało się niewiele antyków. Duża taca i marmurowy pojemnik na wizytówki, który zdobi mosiężny dzik. I ogromny kufer podróżny. Pomieścił 80 kg zdjęć i dokumentów. Przez ostatnie lata Karol uporządkował je. Stoją dziś ułożone chronologicznie w segregatorach, część jest już nawet opisana.
- Moja babcia Anna Małgorzata Biedermann od czasu do czasu robiła porządki i wywoziła niepotrzebne papiery do letniego domu w Grotnikach pod Łodzią. Po wojnie sąsiedzi zebrali te dokumenty i fotografie. I wszystkie nam przywieźli - opowiada.
Krótko po śmierci babci, w latach 50., przyjechał do Łodzi ksiądz z Grotnik. Pytał, czy można założyć cmentarz na kawałku ziemi dawnego majątku. Biedermannowie tłumaczyli, że już nie są właścicielami. - Ale dla nas jesteście - odpowiedział duchowny.
- Najbardziej jestem dumny z tego - Karol Biedermann wskazuje ścianę, na której wisi imponujące drzewo genealogiczne rodziny. Pracuje nad nim od 1995 roku. Skatalogował około 300 nazwisk.
Od wanny do imperium
Historia rodu Biedermannów w Polsce zaczyna się ponad dwa i pół wieku temu, wraz z napływem niemieckich osadników: płócienników chroniących się przed prześladowaniami religijnymi. Osiedlają się w Zdunach w powiecie krotoszyńskim. Tu także początkowo nie zaznają spokoju, są szykanowani, ale z czasem się asymilują. W księdze urodzin parafii ewangelickiej po raz pierwszy trafiamy na nazwisko Biedermann (Georg Friedrich) w roku 1730. Jego rodzice mieli młyn, który w tamtych czasach był też foluszem - służył do folowania, czyli spilśniania tkanin. Żyli zgodnie z protestancką zasadą: pracuj, bogać się i dbaj o rodzinę. Nieco ponad sto lat później przychodzi na świat Robert Biedermann, twórca potężnego rodu fabrykanckiego w Łodzi. Od 12. roku życia musi ciężko pracować na chleb u obcych ludzi. Przez pięć lat uczy się zawodu farbiarza, który wtedy uważany był za fach z pogranicza sztuki. Bo oprócz wiedzy chemicznej trzeba było być kolorystą i umiejętnie dobierać farby. Farbiarze rozpoznawali je po zapachu, bo każda wydzielała inną woń. Za oficjalną datę rozpoczęcia własnej działalności gospodarczej Robert przyjmuje 1 marca 1863 roku. Otwiera wtedy w Łodzi farbiarnię, która składała się z dwóch wanien podgrzewanych na wolnym ogniu. Wkrótce potem żeni się z majętną panną, która wnosi w posagu okrągłą sumę. I to - plus niesłychana wręcz pracowitość (w kolejno rozbudowywanych zakładach spędzał od 12 do 16 godzin na dobę), a także koniunktura - przynosi sukces. Kiedy zaczynał, jego oszczędności i posag żony wynosiły ok. 20-30 tys. rubli. Po jego śmierci majątek firmy oszacowano na ponad 1,6 mln rubli. Do podziału między dzieci zostało jeszcze 2,2 mln. Jednym z nich był Bruno.
Klamki
Pałac Biedermannów, gdzie rozegrała się tragedia, w ostatnich latach został odrestaurowany z wielką pieczołowitością. Odtworzono nawet okienne klamki z literą "B", odczyszczono piękne kominki. Nic więcej nie dało się odtworzyć, bo całe wyposażenie: meble, książki, obrazy, bibeloty, po wojnie zniknęło.
Tablica
Grudzień 2007 roku. Cmentarz Ewangelicki przy ul. Ogrodowej w Łodzi. To tutaj pochowani są najważniejsi łódzcy fabrykanci. Leży tu największy przemysłowiec dawnej Łodzi - Niemiec Karol Scheibler. Jego grób to najpiękniejsza w Polsce cmentarna kaplica łudząco przypominająca małą gotycką katedrę. W sąsiedniej alei bardzo skromny krzyż z czarnego granitu. Napis: "Familie Robert Biedermann". I cztery nagrobne pomniki: Roberta (założyciela rodu), jego żony i dwóch synów. Całość ogrodzona kutą kratą. Na środku usypany z ziemi kopiec. Porasta go bluszcz. Litery wycięte na jasnej granitowej tablicy są zupełnie nieczytelne. Nikt się nie domyśla, że w tym grobie spoczywają Bruno i Luiza Biedermannowie i ich córka Maryla.
Autor:
Małgorzata Kozerawska, Joanna Podolska
Bibliografia:
Wanda Kuźko, "Biedermannowie, historia rodziny i fortuny 1730-1945";
Wanda Kuźko, "Metamorfozy i image trzech pokoleń Biedermannów", w "Image przedsiębiorcy gospodarczego w Polsce XIX i XX wieku", red. R. Kołodziejczyk;
H. Szwarc, "Kobiece więzienie gestapo w Łodzi w ostatnim okresie okupacji", w "Przegląd Lekarski" 1/1972;
T. Bojanowski, "Łódź pod okupacją niemiecką w latach II wojny światowej";
Z. Janke, "Początki konspiracji w Łodzi i na Śląsku";
M. Cygański, "Z dziejów okupacji hitlerowskiej w Łodzi";
archiwum rodziny Biedermannów; prasa lokalna
*Szczególne podziękowania dla pani Wandy Kuźko, która służyła nam pomocą przy szukaniu materiałów i przekazała swoje tłumaczenia z jęz. niemieckiego
Źródło:Gazeta Wyborcza
N 51° 46.873' E 019° 27.759' (WGS84)
Geocache to powitaminowy magnetyczny pojemnik umieszczony pod podanymi współrzędnymi przy ulicy północnej pod parapetem ogrodzenia pomiedzy posiadłością biedermanów, a ich zniszczoną fabryką (nie polecam tego ogladać - do takiego stanu doprowadziły ostatnie władze łodzi - ŁPO). Parapet, najbardziej lewa dziurka pod gresem. Pudełko po witaminach zawiera:
Logbook, ołówki, temperówka - nie na wymianę
Całkiem sporo różnych maleństw i przywieszek turystycznych - jak najbardziej na wymianę.
!!!!
31.12.2015 -Reaktywacja po 5 latach od momentu ukrycia. Mam nadzieję że kultura wzrosła i cache nie będzie ginął, a wpisy będą w papierowym logbooku a nie wirtualne