U nóg martwa upadła. O zła Persefono,
Mogłażeś tak wielu łzam dać upłynąć płono?
Nie chciałem żywym śpiewać, dziś umarłym muszę,
A cudzej śmierci płacząc, sam swe kości suszę.
Prózno to! Jakie szczęście ludzi naszladuje,
Tak w nas albo dobrą myśl, albo złą sprawuje.
Alem ja już z jej śmierci nigdy żałościwszy,
Nigdy smutniejszy nie mógł być ani teskliwszy.
Nie nasyciłaś mych uszu swymi piosnkami,
I tę trochę teraz płacę sowicie łzami.
Bo, mając zranioną duszę,
Rad i nierad płakać muszę,
Czasie, pożądnej ojcze niepamięci! W co ani rozum, ani trafią święci,
Zgój smutne serce, a ten żal surowy wybij mi z głowy !
Mdleje zaraz, a zbywszy siły przyrodzonej,
Upada przed nogami matki ulubionej.
Nie dziwuję Niobie, że na martwe ciała
Swoich namilszyk dziatek patrząc skamieniała.
Przed oczyma rodziców swoich rostąc, mało od ziemie się co wznióswszy,
Duchem zaraźliwym srogiej Śmierci otchniona, rodzicom troskliwym u nóg martwa upadła.
A miasto pociech, które winna z czasem była
Rodzicom swym, w ciężkim je smutku zostawiła.
Nie wiem, co lżej: czy w smutku jawnie żałować,
Czyli się z przyrodzeniem gwałtem mocować?