Ośrodek wypoczynkowy dziennikarzy mieścił się na krótkim cyplu wrzynającym się w jezioro. Brzeg był dość wysoki, porośnięty sosnowym lasem. Miedzy drzewami stały kolorowe domki campingowe, a u szczytu cypla zbudowano dość duży murowany budynek. Na dole mieściła się w nim przechowalnia kajaków i motorówek, na górze była stołówka i sala klubowa z wielkimi oknami, przez które widziało się wspaniała panoramę jeziora i przeciwległy wysoki brzeg.
Okna sali klubowej jarzyły się światłami, bo ośrodek był zelektryfikowany. Stamtąd płynęły dźwięki muzyki i przez okna widziało się tańczących. W klubie odbywała się zabawa. Po drewnianych schodkach wszedłem na taras okalający sale klubowa. Właśnie ucichła na chwile muzyka i przez szeroko otwarte drzwi kilka osób wymknęło się na taras, aby odpocząć po tańcu.
Nadeszła północ. Ośrodek wypoczynkowy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich pogrążony był we śnie. Nie paliło się światło w żadnym domku campingowym, znikąd nie dochodził szmer rozmów. Po cichutku wymknęliśmy się z domku kapitana Petersena i gęsiego - na przodzie Petersen, potem ja, a na końcu Kozłowski - ruszyliśmy leśną drogą w stronę kapliczki. Było bardzo ciemno, bo księżyc skrył się za chmurami. Droga odcinała się w mroku jaśniejszą smugą i to ułatwiało wędrówkę. Dookoła jednak mrok wydawał się nieprzenikniony, nie widziało się dalej niż na kilka metrów. Kapitan Petersen włożył za figurę w kapliczce białą kopertę wypchaną ścinkami z gazety. Potem bardzo ostrożnie, aby nie trzaskały gałązki, ukryliśmy się za dużym krzakiem jałowca. Mimo gęstej ciemności kapliczka rysowała się przed nami bardzo wyraźnie, gdyż stała po drugiej stronie drogi, a więc w miejscu, gdzie stosunkowo było najwidniej. Położyliśmy się na mchu jeden obok drugiego, aby w wypadku, gdy któryś z nas zauważy coś podejrzanego, można się było porozumieć bez słów, tylko za pomocą dotknięcia. Dłonie podłożyliśmy pod brody i w takiej pozycji, leżąc, spoglądaliśmy na kapliczkę i mroczną ścianę zagajnika. Czas mijał bardzo powoli. Tuż koło swego policzka miałem przegub ręki z zegarkiem o fosforyzujących wskazówkach. Od czasu do czasu spoglądałem na zegarek i widziałem podskakującą wskazówkę sekundnika. Minuty wlokły się wolno, a wskazówka godzin jak gdyby wciąż stała w tym samym miejscu. Nie sądziliśmy jednak, aby oczekiwanie na przyjście Malinowskiego było zbyt długie: około trzeciej zaczynało świtać, do tej pory złoczyńca powinien był się zjawić, aby zabrać kopertę z pieniędzmi. A ściślej: jeśli był człowiekiem sprytnym, należało sądzić, że zrobi to między pierwszą a drugą w nocy. O piątej nad ranem, jak nas zapewnił w liście, mogliśmy przyjść po dokument złożony w kapliczce w zamian za pozostawione pieniądze.
Kesz to mały pojemnik z logbookiem, ołówkiem i kilkoma fantami.