Powiadali ludzie...
…że w lesie, tam gdzie sosny rosną gęsto i prostują myśli, stoi domek z kominem. Mały, prosty, ale zawsze na swoim miejscu,
jakby korzenie zapuścił nie w ziemię, a w spokój. W tym domku mieszkały matka i córka.
Bez ojca, bez chłopa, bez rad sołtysa. Same sobie wystarczały.
Drewno nosiły, wodę z kałuży zbierały, a z igieł i ciszy robiły zupę, co ponoć leczyła niepokoje.
Nie potrzebowały wiele. Matka znała rośliny lepiej niż ksiądz modlitwy, a córka mówiła do ptaków tak, że milczały z zachwytu.
Jak chciały, to były. Jak nie, to znikały w lesie, jak para z garnka.
Ludzie gadali różnie: że dzikie, że dumne, że pewnie coś chowają.
I może coś w tym było. Bo kto przyszedł z czystym sercem — wracał z uśmiechem.
A kto z ciekawością zbyt nachalną — gubił drogę szybciej niż przyszedł.
Dym z komina był zawsze. Czasem pachniał chlebem, czasem szeptem.
A niektórzy twierdzili, że w zimne wieczory można zobaczyć dziewczynę na dachu — z liną, z wiadrem, z uśmiechem.
Albo to tylko para. Albo wspomnienie.
Mówili, że zostawiły coś po sobie. Coś drobnego, dla tych, co patrzą uważnie,
a ręce mają lekkie, nie grabiące.
I jeśli dziś wejdziesz między sosny, i znajdziesz ten domek, i spojrzysz tam, gdzie ciepło zawsze lubi uciekać —
może coś dostrzeżesz. Coś małego. Zostawionego.
Nie dla każdego.
Tylko dla tych, którzy wiedzą, że radzić sobie samemu nie znaczy być samotnym.