Powiadali ludzie...
…że gdzieś za pagórkiem, gdzie droga kamienieje od zbyt wielu myśli, mieszkał Bartosz.
Wielki był. Ramiona jak belki stodoły, głos głęboki jak studnia.
I zawsze ponury. Nie złościł się, nie krzyczał – po prostu milczał jakby wiedział za dużo.
Dorośli go unikali. Bo w jego spojrzeniu odbijało się to, czego nie chcieli widzieć u siebie.
A Bartosz patrzył. Bez złośliwości. Bez litości. Po prostu – patrzył.
Tylko dzieci się go nie bały. Podbiegały z guzikami, z chrustem, z pytaniami.
A on czasem skinął głową. Czasem podsunął kamień. A raz – wyjął coś z kieszeni i powiedział:
– No, to teraz twoja kolej.
Mieszkał w domku z kamienia. Zbudowanym z głazów, które sam pozbierał.
Nie wiadomo kiedy. Nikt nie widział, jak buduje. Domek po prostu pewnego dnia był.
Z komina nie leciał dym. Z okien nie dobiegał śmiech. A jednak – domek miał ciepło, które czuło się, zanim się podeszło.
Nie od ognia. Od obecności.
Ludzie powiadali, że Bartosz coś tam chowa. Nie pieniądze. Nie broń.
Coś, co ma wartość tylko dla tych, którzy potrafią nie udawać.
Bo żeby wejść do środka, trzeba nie kłamać. Ani innym, ani sobie. A to – jak wiadomo – trudniejsze niż otwarcie zamka.
Niektórzy mówią, że w środku coś zostawił, zanim odszedł – bez pożegnania, bez śladu.
Coś małego. Ale ciężkiego jak prawda.
A jeśli kiedyś dojdziesz do domku z kamienia, i drzwi nie będą zamknięte, wejdź tylko wtedy, jeśli masz w sobie coś z dziecka.
Nie wiek. Prawdę.
Bo Bartosz, choć ponury, nigdy nie zamykał się na ludzi. Tylko na pozory.