Sprawa Pana Mariana wróciła do mnie niczym bumerang do Aborygena. Przejeżdżając przez Siewierz zatrzymałem się w zaprzyjaźnionej piekarni na rynku by kupić ulubione pieczywo. Pani sprzedawczyni, która kiedyś opowiedziała mi o Marianie Gwoździu powiedziała, że w nieco oddalonej od miasta pieczarkarni jeden z pracowników widział w nieczynnej cegielni dym z komina i blask w zrujnowanym piecu Hoffmana. Postanowił to sprawdzić, a że noc już nastała zabrał latarkę i psa stróżującego w gospodarstwie. Idąc w kierunku ruin potknął się o korzeń wypuszczając smycz z ręki i uwalniając psa . Ten pobiegł ujadając przed siebie i po chwili zniknął w ciemnościach. Również światło z cegielni przygasło.
- a teraz najstraszniejsze - powiedziała pani sprzedawczyni. Jaki miał pech nasz bohater kiedy okazało się, że upadając zniszczyła mu się również latarka. Miał już zawracać gdy nagle zauważył swojego psa siedzącego przed budynkiem cegielni z najeżonym grzbietem. Patrzył przed siebie wypatrując czegoś w otworze wejściowym do pieca. Nagle z pieca wyszedł a może raczej wygramolił się zawalisty człowiek w berecie i ochryple zapytał:
- kupisz pan cegłę?
- i co było dalej?
- dalej to ja już nie wiem 4,30 się należy za chleb.
Tak więc sprawa Mariana jest dalej aktualna. Może tym razem ktoś będzie miał okazję spotkać tego dziwnego osobnika, a przy okazji podjąć sobie kesza ale ostrzegam. Obiekt jest mocno zrujnowany i niebezpieczny więc nie wchodzimy tam gdzie nie trzeba i raczej miejmy przy sobie te parę złotych na ewentualne spotkanie z Marianem. Nigdy nie wiadomo co się może zdarzyć.