Największy na świecie niekomercyjny serwis geocachingowy
GeoŚcieżki - skupiające wiele keszy
Ponad 1000 GeoŚcieżek w Polsce!
Pełne statystyki, GPXy, wszystko za darmo!
Powiadomienia mailem o nowych keszach i logach
Centrum Obsługi Geokeszera wybierane przez Społeczność
100% funkcjonalności dostępne bezpłatnie
Przyjazne zasady publikacji keszy
Je moet ingelogd zijn om deze cache te loggen of te bewerken.
stats
Toon cache statistieken
Jak Marian ze Stasi w kulki leciał - OP98B5
Eigenaar: night_time
Deze cache maakt deel uit van GeoPath!
Log in om de coördinaten te kunnen zien.
Hoogte: meter NAP
 Provincie: Duitsland > Berlin
Cache soort: Onbekende Cache
Grootte: Micro
Status: Kan gezocht worden
Geplaatst op: 26-07-2020
Gemaakt op: 30-07-2020
Gepubliceerd op: 30-07-2020
Laatste verandering: 30-07-2020
3x Gevonden
0x Niet gevonden
2 Opmerkingen
watchers 6 Volgers
82 x Bekeken
3 x Gewaardeerd
Beoordeeld als: uitstekend
2 x Aanbevolen
Deze cache is aanbevolen door: ronja, zueira
Om de coördinaten en de kaart te zien
van de caches
moet men ingelogd zijn
Cache attributen

Dangerous Cache  Take something to write  Monumental place  Access only by walk 

Lees ook het Opencaching attributen beschrijving artikel.
Beschrijving PL

 

A było to tak:

Kumpel Mariana, Stasiek – to z tych porządniejszych, co nie unikał pracy – namówił go na wyjazd do „enerdowa”. Ale nie taki zwykły, do roboty. Na samą myśl o robocie Marian miał wysypkę i prawie wstrząs anafilaktyczny, ale było pewne „ale”. Zakochał się chłop (który to raz w życiu?). Panna była niezbyt posażna (urodę też miała w stylu „coś w niej jest”), ale obrotna w kuchni. „Przez żołądek do serca” – poszedł chłop jak na łańcuch do budy :) Źle mu nie było, jednak nie było nic za darmo – musiał się chłop realizować na wielu płaszczyznach. Z tą finansową bywało średnio, a oblubienica wymarzyła sobie taki niemiecki kombajn do kuchni. Widziała u koleżanki i co chwila wierciła Marianowi dziurę w brzuchu. Towar deficytowy, po takie ludzie jeździli z handlem lub na wymianę między zakładami pracy. A Marian nie pracował i problem gotowy. Stasiek tym spadnięciem z nieba wprowadził niezdrowy dysonans do w miarę spokojnej konsumpcji związku, ale nie było wyjścia. Jako brygadzista w hufcach pracy załatwił Marianowi papiery i Berlin, a właściwie Buch stanął otworem. I to był problem – otwór gębowy Mariana nie znał pojęcia głębokości i stwierdzenia, że się nie zmieści. Przygotowanie do pracy objęło przede wszystkim zbadanie rynku środków odczulających na wypadek nieuchronnego wstrząsu roboczego, z których nie wiedzieć czemu najbardziej przypadł do gustu słynny na cały komuszy świat likier miętowy. Straszne świństwo, pite w ilościach niekontrolowanych dawało lepszy odjazd, niż czytanie „Trybuny Ludu” od tyłu lub podcieranie tyłka „Krajem Rad”. Stasiek był przeciwny, wolał piwo i raczej na spokojnych obrotach, ale lata przyjaźni i niepisane umowy honorowe zobowiązywały go do czynnego towarzyszenia Marianowi. W końcu pochlali się do nieprzytomności, jaźń się wyłączyła, tryb wędrowniczy uaktywnił i każdy z nich polazł w swoją stronę. Marian miał pecha – wlazł na ulicę. Trabant nadawał się do całkowitej kasacji, a jego właściciel przypomniał sobie modlitwy sprzed wojny, co finalnie poskutkowało pewnie obcięciem premii, naganą i brakiem szans na talon na Wartburga. A Marian leżał rozwalony w pozycji podobnej do krzyża św. Andrzeja i w pijanym transie wołał „Stasiek, Stasiek!!!”. Jednak na Wiltbergstrasse słyszano raczej złowieszcze i jednoznacznie interpretowane „Stasi, Stasi!!!”. Tłum wiedział, co to znaczy. Zbiorowa świadomość działała – niedaleko stał gmach szpitala Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego, czyli złowrogiej Stasi. Ten co leżał powinien zostać wdeptany w asfalt, jednak strach przed bezpieką zmuszał do udzielenia pomocy, a przynajmniej do takiego jej symulowania, by nie stać się ofiarą donosu stojących obok. Stado szybko wykalkulowało, że lepiej nie ryzykować. To mógł być Ruski, a wtedy krucho – swoi to przy nich całkiem mili ludzie. Karetka pojawiła się szybko, ale policja jeszcze szybciej. Gapie jeden przez drugiego przekazywali informacje „do notatnika” co tu się stało i jak bardzo byli zaangażowani w ratowanie towarzysza (wiadomo – zwykły proletariusz by się w takim miejscu nie nawalił jak Łajka w dzień przed lotem w kosmos, to musiał być ktoś „od nich”). A Marian swym przyzywaniem Staśka jeszcze bardziej wzmagał przekonanie, że tak właśnie jest. Nikt nie zauważył szarej Łady, której pasażerowie dyskretnie robili zdjęcia i coś tam szwargotali w radiostację. Jeden z nich podszedł do sanitariuszy i wyszczekał polecenie. Nazbyt służbowy policjant na chwilę stracił czujność operacyjną. Chciał wykazać się gorliwością w postępowaniu, ale znaczek w odchylonej klapie marynarki szybko mu uzmysłowił, że powrót na wytarte chodniki nie będzie awansem zawodowym. Sanitariusze nie mieli dylematów zawodowo-moralnych. Załadowali Mariana z uszanowankiem na mary i w te pędy do Kliniki. W wejściu do szybkiej diagnostyki już czekano. Nim Marian zdążył cokolwiek zauważyć resztką świadomości, był już po tomografii, pobraniu krwi na badania, opatrzeniu powierzchownych ran. Umyto go, przebrano w szpitalne ciuchy i wieziono na oddział. No i dano środki przeciwbólowe, które sympatycznie pożarły się z likierem. Odjechał zanim znalazł się na sali intensywnego nadzoru, pod czułą opieką siostry Helgi, mistrzyni świata w dziesięcioboju nowoczesnym. Dobrze, że Marianowi nie było już dane spojrzeć jej w oczy. Spał snem sprawiedliwego, a tymczasem bezpieka szalała. Ofiara nie miała przy sobie żadnych dokumentów. Zdjęliby odciski palców, ale jeśli to człowiek od radzieckich, to będzie gnój. Rozpytanie świadków nie przyniosło nowych faktów. Fizjonomia Mariana wskazywała, że raczej jest zza wschodniego brzegu Odry, tylko jak głęboko? Jakim cudem tu się znalazł? Nikt przy zdrowym rozumie nie przysyłał agentów bez uzgodnienia z miejscowymi, a Ruscy nie musieli (i nie było to wynikiem braku rozumu, tylko świadomością ilości czołgów w pobliskich lasach). Trzeciego dnia Marian otworzył oczy, chrumknął głośno odbytnicą, odkaszlnął i wychrypiał „wody!”. Pilnujący wachman złapał trop. Zapytał „kim jesteś i jak się nazywasz”, ale jaki chory na kacu zrozumie taki bełkot? Kulturalnie Marian ponowił żądanie napicia się, dodając jeszcze wzmocnienie na końcu zdania w postaci niekwestionowanego wykrzyknika „rukwa mać”. Zamachał przy tym łapami, a Szwab w zawodowym odruchu sprzedał mu plombę i chwilowo zwiotczył pacjenta. Siostra Helga niejedno w życiu widziała i zawsze była sumienną funkcjonariuszką Ministerstwa, lecz w sercu odezwały się ideały Florencji Nightingale, a w dłoniach tony przerzuconego żelastwa i kilogramy wstrzykniętych sterydów. Trzeba przyznać, że drzwi nie były najwyższej jakości, strażnik przeniknął przez nie niczym duch. Konsekwencje były tylko takie, że przy łóżku posadzono mądrzejszego, co znał rosyjski i polski. Jednocześnie łącznicy ruszyli do ambasad obu krajów, by ustalić, co tu się odczynia. Polacy zapewniali o przyjaźni między narodami i przestrzeganiu ustaleń o nieryciu niemieckim towarzyszom na ich terenie. Ruscy się wnerwili z wielu powodów i w trąbie mieli konwenanse. Ruszyli do szpitala jak do siebie. Tymczasem Marian odzyskał jaźń. Wiedziony przeczuciem nie otworzył oczu, a jedynie wytężył słuch. Szybko wyłapał w mowie Puszkina zdanie „nie nasz, do kwasu z nim”. Nie widział też, że Heldze przeszły uczucia, a żyły napięły się jak podczas Olimpiady, gdy kulą pchnęła prosto w sędziego biegowego na 50-tym metrze, a oszczep wylądował w stadionowym zegarze. Znów była wierną funkcjonariuszką, a w łóżku leżał wróg, może nawet z RFN! Marian nie rozumiał ni w ząb, co wyszczekują wszyscy dookoła. Wiedział jedno – chyba jest gnój. Rosyjskie „бросить в кислоту” uaktywniło te strefy w mózgu, które były odpowiedzialne za bezwarunkową ucieczkę, byle dalej, nie licząc się z kosztami i konsekwencjami. Byle dalej, w bezpieczne miejsce, a potem się pomyśli. Nie raz już ratował się w ten sposób. Delikatnie otworzył powieki. Helga właśnie weszła do pokoju ze strzykawką w ręce. Wpadające przez okno promienie słońca sprawiły, że Marian ujrzał potwora. Facet przebrany za babę, albo baba przebrana za faceta, posturą przypominająca knura Stefana widzianego w dzieciństwie. Decyzja była szybka – Marian zerwał się z wyrka i wyprowadził kopnięcie w krocze. Nieziemski ryk rozdarł ciszę szpitalnych korytarzy. Ale problem z Helgą przestał istnieć. Czyżby jednak facet przebrany za babę? Chwilę później rozpętało się pandemonium. Zewsząd wyskakiwali różni ludzie – jedni w fartuchach, inni w skórzanych płaszczach i kapelusikach z piórkiem, jeszcze inni w mundurach. Wszyscy chcieli capnąć Mariana. Piekło zapanowało na korytarzach. Kule świszczały, fruwały jakieś sprzęty, szkło leciało na podłogę, a Marian parł do przodu niczym walec, za nim tylko zniszczenie. Przeważające siły wroga sprawiały, że musiał kluczyć, mylić tropy, zmieniać taktykę. Już wiedział, że żywego go nie chcą, a on przecież kombajn kuchenny dla dziewczyny miał kupić! Miał własną hierarchię wartości, a to źle wróżyło dla ścigających go. Szpital zamieniał się w pole do ćwiczeń walk w warunkach miejskich. Już nikt nie patrzył na straty. Liczył się cel, czyli zatłuc szpiega. A ten radził sobie dobrze. Lata niezwykłych przygód i licznych ucieczek czyniły go wojownikiem klasy urbex-ninja. Problem był tylko jeden – na dół się nie dało, tam przybywały coraz liczniejsze posiłki. Pozostawało przebić się do góry i potem zastanowić, co dalej. Wreszcie znalazł się na najwyższej kondygnacji. Otwarte drzwi na dach były ostatnimi, które mógł zabarykadować przed nacierającymi. Pościg zbliżał się powoli, acz nieuchronnie. Nawet najdzielniejsi bezpieczniacy wiedzieli, że nie warto ryzykować życiem tak nonszalancko. Znad gdańskiego Bałtyku docierało już to i owo także do NRD. Marian za to wiedział, że nie ma co łatwo sprzedawać skóry. Rozejrzał się przytomnie po pomieszczeniach i już był w domu. Na szybko skonstruował prymitywny ładunek wybuchowy. Ciepnął nim na klatkę schodową. Wycie upewniło go, że przygoda z poligonem nie była czasem straconym. Wyskoczył na dach, zabarykadował drzwi i pobiegł za załom, na skraj. „Czyżby jednak koniec?” przebiegło mu przez myśl? Kątem oka zauważył klapę. Świetlik? Rury? Wejście techniczne? Wysadzone drzwi i seria z kałacha rozwiały dylematy. Uniósł klapę i pojechał w dół. Nim się Niemcy zorientowali, on już był na dole. Poocierany, obity i obolały, jednak żywy. Jakim cudem? Sam nie wiedział. Niezauważony przeskoczył szybko do lasu i tyle go było. Co działo się później? To już inna historia. Faktem jest, że kilka miesięcy później runął Mur Berliński. Reszty musicie się domyślić.

 

 

O keszu: Mikrus w naturalnym urbexowym maskowaniu znajduje się na najwyższym piętrze głównego budynku szpitalnego. Spojler jednoznacznie wyjaśnia ewentualne wątpliwości co do lokalizacji skrytki. Kompleks szpitalny może być dozorowany bardziej, niż mniej. W budynku jest parę niespodzianek. Wchodzisz więc na własną odpowiedzialność. Trzeba być dobrze przygotowanym i przed wyprawą systematycznie śledzić lokalne strony urbexowe – są skarbnicą wiedzy. Eksploracja pozwalająca na dokładne obejrzenie wszystkiego zajmuje ok. 5 godzin. W tym czasie sporo może się zdarzyć :) Jeśli przyjedziecie samochodem, to parkujcie daleko. Nic tak nie przyciąga ciekawskich, jak auto na obcych blachach.

Extra waypoints
WP nummer Symbool Soort Coördinaten Beschrijving
Begin wandelpad --- w miarę bezpieczne przejście na teren (ale możesz poszukać innego)
Extra hints
Je moet ingelogd zijn om de hints te zien
Afbeeldingen
spoiler
Logs: Gevonden 3x Niet gevonden 0x Opmerking 2x Afbeelding 8x Alle logs Galerij