Największy na świecie niekomercyjny serwis geocachingowy
GeoŚcieżki - skupiające wiele keszy
Ponad 1000 GeoŚcieżek w Polsce!
Pełne statystyki, GPXy, wszystko za darmo!
Powiadomienia mailem o nowych keszach i logach
Centrum Obsługi Geokeszera wybierane przez Społeczność
100% funkcjonalności dostępne bezpłatnie
Przyjazne zasady publikacji keszy
You have to be logged-in in order to perform operations on this cache.
stats
This cache does not have any statistics yet
W poszukiwaniu imienia cz.15 - Na ratunek Strusiowi - OP81F9
Prolog kontynuacji serii
Owner: dudziol
Please log in to see the coordinates.
Altitude: 52 m. ASL.
 Region: Poland > pomorskie
Cache type: Other type
Size: Small
Status: Archived
Date hidden: 09-05-2014
Date created: 09-05-2014
Date published: 09-05-2014
Last modification: 08-10-2014
0x Found
0x Not found
0 notes
watchers 0 watchers
3 visitors
0 x rated
Rated as: n/a
In order to view coordinates and
the map of caches
you must be logged in
Cache attributes

Go geocaching with children  Accessible for disabled  Bike  Monumental place  Password needed to post log entry! 

Please read the Opencaching attributes article.
Description PL

 

Skrzynka ta jest zapowiedzią przygotowywanej właśnie kontynuacji serii keszy fabularyzowanych „W poszukiwaniu imienia” która do tej pory składała się z 14szt. docelowo planujemy uruchomienie kolejnych 14. Skrzynki należy podejmować kolejno.

Bardzo prosimy o nie dewastowanie, a wręcz naprawę, jeśli jakaś skrzynka tego wymaga.
Nie krytykuj, a wspieraj innych keszerów – będzie to na pewno dla wszystkich przyjemniejsze i zaowocuje dobrą zabawą.

Miejsce ukrycia kesza oraz hasło do zalogowania powinieneś odgadnąć po zapoznaniu się z przydługim opisem wydarzeń, które mają miejsce tuż przed tym z czym zmierzysz się w powstającej właśnie kontynuacji serii. Czytaj uważnie, a wszystko powinno być jasne.


START

Bagno! Jedyne określenie jakie w tej chwili przychodzi mi do głowy. Bagno! Może niezbyt poetycki opis dla otaczającego mnie świata, ale jakże trafiony. Powoli i z dużym wysiłkiem podnoszę, wydawało by się sklejone szybkoschnącym klejem, powieki. Gdzie ja do cholery właściwie jestem? W sumie mógłbym się rozejrzeć, jednak ból jaki wydobywa się krzykiem z każdego mojego mięśnia, dość znacząco mi to utrudnia. Powoli podnoszę ręce by przetrzeć spoglądające, prosto w zielone czyste niebo, oczy. Zielone? Chyba mocno oberwałem w głowę. Zawsze wydawało mi się ze niebo ma kolor niebieski. Może to skutek działania jakiegoś narkotyku lub trucizny. W sumie jakie to ma znaczenie, najprawdopodobniej żyje, co za tym idzie rozważania na temat spleśniałego nieba nie maja większego sensu. Jakimś cudem udaje mi się przeturlać na brzuch, by po chwili przyjąć pozycje godną zwierzaka na czterech kudłatych łapach. Z boku wyglądam pewnie całkiem jak taki cudaczny kudłacz, zwłaszcza, że czuje jak spuchnięty język wypada mi spomiędzy wyschniętych na wiórek ust. Z nieukrywanym wysiłkiem unoszę jedną rękę i ponownie przecieram oczy. Niebieski? Tuż przed moją twarzą widzę niebo. Chwila moment czyżbym klęczał do góry nogami? Zważywszy na fakt, że nawet mruganie jest dla mnie dużym wysiłkiem, majtanie nogami w powietrzu raczej nie wchodzi w grę. Moment, chyba będzie padało, coś wilgotne to niebo pod moimi rękoma. Zmuszam się do jeszcze jednego wysiłku i ponownie przecieram zaszczute mgłą oczy, to trawa lub coś co bardzo ją przypomina. Niebieska trawa, na dodatek cała pokryta rosą. No dobrze, trawa jest dość miękka, po chwili namysłu, jeśli można tak nazwać uderzenie twarzą o ziemie, postanawiam jeszcze wykorzystać to nietypowe posłanie.
Ponowne przebudzenie nie jest już tak bolesne, nie zmienia to faktu, ze nadal czuję się jak po zderzeniu z niewielkim nosorożcem, jednak wydaje mi się, iż umysł pracuje już sprawniej. Otwieram oczy, kolor mojego legowiska nie uległ zmianie, nadal leżę na połaci trawo-podobnego niebieskiego czegoś. Nie myśląc zbyt wiele przekręcam ciało na plecy, profilaktycznie zamykając oczy. Unoszę delikatnie, z lekkim strachem i odrobiną nieśmiałości, jedną z powiek, niczym dziecko podglądające uciekających kolegów podczas zabawy w chowanego. Zielone! Szlak, a już miałem nadzieję, że ktoś po prostu pomalował trawę. Ta hipoteza oczywiście nie była zbyt mądra, ale co tam, tonący brzytwy się chwyta. Tym razem już bez udawanej nieśmiałości otwieram szeroko oczy, jak bym nie patrzył niebo całkiem spleśniało. Nie dość że jest zielone to jeszcze na dodatek wszystkiego to ohydna pleśniowa zieleń, coś tak podobnie jak parówka po całym dniu wylegiwania się na słońcu. Leżąc tak sobie na pleckach mam bardzo dobry widok na całe to dziwaczne niebo, jednak gdyby nie wizja opalającego się serdelka nie zauważył bym, że słońca po prostu nie ma, na domiar złego nie ma też księżyca. Pomyśl spokojnie – upominam sam siebie. Nie ma słońca, nie ma księżyca, powiedział bym że jest szaro, ale tak naprawdę jest zielonkawo, zadawałem sobie już to pytanie, ale co tam powtórzę je na głos może lepiej do mnie dotrze.
Gdzie ja do jasnej cholery jestem?!?!?!
Tutaj, tutaj, tutaj...
Echo, nie jestem przecież w jaskini, gór tez żadnych nie widzę. Dość mocno uderzam się w czoło, człowieku chyba dziwić powinieneś się tym, że echo odpowiada na Twoje pytanie, a nie że po prostu występuje tam gdzie nie powinno.
Ok, dość tego, trzeba ruszyć się z miejsca, rozejrzeć dookoła, zorientować się w sytuacji. Niczym paralityk uprawiający gimnastykę sportową wykonuje najdziwniejsze figury starając się postawić moje ciało w pozycji stojącej, sukces osiągam już po kilku minutach. Ni to z utraty równowagi wywołanej zawrotami głowy, ni to z chęci szybkiej lustracji otoczenia, wykonuje dwa piruety godne jeziora łabędziego. Szybki przegląd sytuacji daje mi dwa wnioski, a w sumie to jeden, tyle że dwu kolorowy. Po pierwsze cała ziemia zarośnięta jest czymś w rodzaju niebieskiej trawy, a wszystko jak okiem sięgnąć nad jej poziomem spowite jest lekkim zielonkawym kolorem. Oczywiście zauważyłem to już wcześniej, jednak w małej skali, teraz natomiast widzę to samo po horyzont. Nie wiedzieć czemu do głowy przychodzi mi stara piosenka o malowaniu świata, chyba tylko kolory coś malarzowi się pomieszały. Nie ma co, na tym zakończę teoretyczne rozważania na temat miejsca mojego pobytu i ruszę na przód w poszukiwaniu jakiś odpowiedzi.
Początki bywają trudne. Prawa noga. No prawa noga mowie! Tak mam kolejny wniosek, moja prawa noga zrobiła się bardzo nieśmiała i nie chce za nic wyjść przed szereg. Moje wnioski są tak błyskotliwe, że chyba zacznę je zapisywać dla potomności. Automatycznie sprawdzam kieszenie, i tu niespodzianka, niebieskich dżinsów, nie mam nic do pisania, a może to jednak lepiej dla wszystkich. Lewa noga, również z dużą niechęcią, dała namówić się na rozpoczęcie marszu. Lewa, prawa, lewa, prawa, nie wiedzieć czemu wydawanie mentalnych poleceń bardzo ułatwiło mi rozpoczęcie oraz kontynuację wędrówki w nieznanym kierunku i jeszcze bardziej nieznanym celu.
Po kilkuset metrach nogi przyzwyczaiły się do wykonywanej czynności i mój umysł mógł zająć się rozmyślaniami. Co pamiętam? Co robiłem jako ostatnie przed bolesną pobudką w tym przypominającym drugi koniec kiepskiej tęczy miejscu. Zamykam jedno oko w celu lepszego skupienia. Drugie postanawiam zostawić otwarte, pewnie to w skupianiu ni jak nie pomoże, jednak na pewno uchroni mnie przed wyrznięciem czaszką o jakieś napotkane na drodze drzewo. Tak, głowa boli mnie bezdyskusyjnie wystarczająco. Wracając do tematu, ostatnie co pamiętam to śmierdzący zaułek jakiegoś zapomnianego przez bogów, jednak mającego swój urok miasteczka, może wsi, człowieka leżącego nieopodal z twarzą w rynsztoku i płynące samym środkiem, udającego drogę klepiska, fekalia. Świat to bagno, już pamiętam skąd wzięło mi się to porównanie. Smród stęchłej wody i brak jakichkolwiek skrupułów przed wciągnięciem Cię w swoje trzewia bez braku możliwości wydostania się na zewnątrz. Istne bagno. Jestem przecież spokojnym człowiekiem, a i owszem może posiadam kilka nietypowych zdolności, ale jak by nie spojrzeć staram się trzymać z daleka od kłopotów. Ponownie udało mi się zejść z tematu kontemplacji. Ok, muszę stworzyć małą retrospekcję.
Stoję sobie w zaułku, licząc z zadowoleniem prawie uczciwie wygrane w Baśkę złotówki, nieopodal śpi jakiś dziwny menel, oj czuć go chyba kilka ulic dalej. Nagle do zaułka wbiega dwóch dziwnie ubranych gości. Obaj mają niebieskie uniformy, coś jak takie robocze kombinezony oraz, do licha jasnego, zielone kapelusze z całkiem sporym rondem i szpiczastym szczytem. Buty, jakie oni mieli buty? A co ja do cholery baba jestem żeby buty czyjeś pamiętać.
- Czy Pan Gabriel Struś – nagle odzywa się jeden z osobników.
- A to już zależy kto pyta? - nie uzyskując odpowiedzi postanawiam kontynuować - dla jednych Pan Gabriel, dla przyjaciół Strusiu.
- Pójdzie Pan z nami – z dość stanowczym tonem odpowiada dotychczas milczący osobnik.
- Dziękuje Panom za miła propozycję, pozwólcie że teraz oddalę się w sobie tylko znanym kierunku.
W tych słowach odwróciłem się na pięcie by odejść szybkim krokiem, a może raczej zacząć uciekać szaleńczym biegiem, pomiędzy domkami. Realizując plan ucieczki wpadłem na główną uliczkę po czym minąwszy stary zabytkowy kościółek, wpadłem w boczną drogę biegnąca wzdłuż jego płotu. Biegłem dalej w sumie nie oglądając się za siebie, w momencie gdy po lewej stronie drogi zobaczyłem drzewo i troszkę krzaków nie wiele myśląc postanowiłem, tak na wszelki wypadek, ukryć tam portfel i dokumenty, by w razie schwytania dostać niewyjaśnionej niczym amnezji. Kurcze jeszcze ktoś go znajdzie i pomyśli ze to kesz. Jeśli dobrze pamiętam chwile później trafił mnie piorun, może poraził prąd, dalej były już tylko światełka przed oczyma, ciemność i pobudka w tym, jakże hmmm trawiastym miejscu. Mam nadzieje, że schowek się spisał i moje rzeczy będą na miejscu jak już skończy się ta farsa.
Z rozmyślań wyrwało mnie nagłe uderzenie w lewy bok, prawe oko pilnowało drogi podczas tej całej burzy w moim mózgu, a więc jestem zmuszony mu wybaczyć, miało prawo nie dostrzec … o matko jedyna, wpadającego na mnie, a właściwie nas, gdyż i oko jest cały czas ze mną, wielkiego stwora przypominającego przerośniętego pieska preriowego. Uznając, że jest do dobry moment na zakończenie rozmyślań otwieram drugie oko i spoglądam wprost w ślepia, sięgającego mi troszeczkę ponad pas, stworzenia, które wydaje się jest równie zaskoczone biegiem dzisiejszych wydarzeń, co ja.
Niespodziewany napastnik widząc mój wzrok zamrugał kilka razy czarnymi okrągłymi oczyma i zmarszczył nosek, a właściwie czarny mokry, zapewne zimny, nochal, po czym otworzył pysk, wydawać by się mogło w wiadomym celu. Ujrzawszy w tym momencie pojawiające się białe, i to całkiem niemałe, ząbki odruchowo odskakuje do tyłu, mając już przed oczyma jak zagłębiają się one w moim ciele. Jednak zamiast wściekłej szarży w celu pozbawienia mnie życia, otwarcie pyszczka kończy się wydobywającym się z niego słowotokiem.
- Patrz jak leziesz! Biegam tą trasą codziennie od przynajmniej 100 lat, a tu jakiś imbecyl zachodzi mi drogę. Kim ty w ogóle jesteś? Widziałeś się ostatnio w lustrze? Futro Ci wygolili czy jak? No co się tak patrzysz, nie rozumiesz co mówię. Odpowiadaj jak do Ciebie mówią. Co za masakra nie dość że lezie gdzie popadnie to jeszcze niemowa, albo jakiś nietutejszy.
Nie mogąc wydusić z siebie ani słowa stoję jak wryty na niebieskiej trawie gapiąc się na poirytowanego gadającego, przerośniętego pieska preriowego, który kontynuując swój monolog dodał do niego jeszcze gestykulacje łapkami oraz swego rodzaju pantomimę.
-Ty rozumieć, ja mówić do Ciebie – w tych słowach jedna z łapek wskazała wprost na mnie – ty nie słyszeć, czy ty nie rozumieć, co ty być? - wskazując raz na mnie na siebie wygadany piesek kontynuował - Ja nazywać się Tu-taj, ty kim lub czym jesteś?
Po kolejnej chwili dotarło do mnie ze wypadało by przyłączyć się do rozmowy, a nie stać z rozdziawioną paszczą i gapić się jak sroka w gnat. Tak komunikacja to coś całkiem dobrego, może uda mi się dowiedzieć o co w tym wszystkim chodzi albo chociaż gdzie ja właściwie jestem.
- Tak rozumiem, troszeczkę mnie zaskoczyłeś – odpowiedziałem z nadal nieskrywanym szokiem, można by powiedzieć szokiem kulturowym – mam na imię Gabriel, Gabriel Stuś ale przyjaciele mówią do mnie Strusiu.
- Umie mówić, to już coś – pod nosem zamruczał Tu-taj i już pełnym głosem dodał – skąd się wiozłeś na niebieskiej równinie, to nasza ziemia, obcy nie powinny zjawiać się tu bez zaproszenia.
- Szczerze powiedziawszy nie mam pojęcia gdzie jestem i jak tu trafiłem. Jedyne czego jestem pewien to straszliwy ból głowy, a i na dodatek połowy ciała, zupełnie jak by rozpędzony Tu-taj wpadł prosto na mnie – dodałem starając się zachować neutralny lecz przyjazny wyraz twarzy.
- Nie bądź taki hej do przodu, biegam zawsze tym samym traktem, dostarczam przesyłki między dwiema koloniami i każdy powiadam Ci każdy wie iż kurierowej trasy przecinać o pewnych porach nie wolno.
- Masz rację, nie jestem u siebie na wsi, a chodzę z na wpół zamkniętymi oczyma, przepraszam za swoje zachowanie. Czy możesz mi wyjaśnić gdzie jesteśmy?
- Na dziś już skończyłem, tez mam parę pytań do Ciebie przybyszu, zazwyczaj nie przygarniam przybłęd ale dziś mam doby dzień, chodź do koloni postawie Ci kolację.
Nie myśląc zbyt wiele ruszyłem prosto za Tu-tajem w tak samo nieznanym mi kierunku jak poprzednio, no może bardziej na prawo. Po około 20-30 minutach marszu i mniej więcej takim samym czasie kłopotliwego milczenia moim oczom ukazała się kolonia. W pierwszej chwili odnoszę wrażenie, że Tu-taj mocno przesadza nazywając kolonią kilkanaście pagórków z wydrążonymi otworami o średnicy około 1,5 metra. W sumie kilkanaście to również zbyt wiele powiedziane na oko jest ich może z dziesięć, tak więcej na pewno nie. Podchodząc do jednego z nich Tu-taj zatrzymał się tuż przed wejściem.

***

- Trzymaj się blisko – rzuciłem do dziwnego przybysza – zaraz wejdziemy do kolonii.
W odpowiedzi osobnik tylko pokiwał do mnie dziwacznym łbem. O co mu w ogóle chodzi, znowu języka w gębie zapomniał, czy jak. Na wszelki wypadek dodatkowo pokiwałem na niego łapą, posłusznie ruszył za mną. Łatwo się tresuje - pomyślałem, może coś z niego będzie.

***

Tu-taj pokiwał na mnie kudłata łapą i przekroczył próg nory, w sumie nie powinienem dać się wprowadzić do dziury, ale co tam, nie mam w dniu dzisiejszym lepszego pomysłu, a kolejna drzemka na niebieskiej trawce jest niezbyt kusząca perspektywą. Tuż po przejściu otworu moim oczom ukazał się długi tunel z wieloma prostopadłymi odnogami. W związku z tym, że sam tunel ciągnie się chyba w nieskończoność ilość odchodzących od niego odnóg również jest praktycznie nie do policzenia. Tu-taj ruszył przed siebie, nie chcąc zgubić się w tym labiryncie szybkim krokiem podążam tuż za nim. Skręt w prawo, skręt w lewo, skręt w lewo, potem ponownie w prawo i w lewo. I cały plan runął, kompletnie nie pamiętam w którym stronę i kiedy skręcaliśmy, a odtworzenie drogi od tyłu jest dla mnie zadaniem nie do rozwiązania, nie ma wyjścia trzeba tańczyć tak jak zwierzak zagra. Po jeszcze kilku zakrętach dotarliśmy do okrągłych drzwi zza których dobiega muzyka oraz hałas od dość wysokim natężeniu.

***

Gdy do dużej jaskini pełniącej w kolonii funkcje kiepskiej knajpy weszło dwóch osobników, dosłownie setki czarnych okrągłych oczu zwróciła wie wprost na nich. Po podłużnej długiej sali pełnej niewysokich stołów i można by rzec dziecięcych krzesełek przebiegła seria pomruków i niezidentyfikowanych dźwięków. W tym właśnie momencie najprawdopodobniej każdy klient przybytku, który akurat trzymał kufel trunku w łapie, odstawił go na drewniany stół co dodatkowo wywołało przeciągły odgłos uderzenia. Tu-taj widząc całą tą sytuacje machną tylko łapą na swojego towarzysza i podszedł do pierwszego wolnego stolika, siadając wskazał wolne krzesło towarzyszowi, który trochę nieporadnie, ale jednak usiadł na stanowczo zbyt małym dla niego krzesełku. Rozmowy na sali powoli zaczęły wracać do normy, ponownie pomieszczenie wypełniło się hałaśliwą wymianą zdań, chociaż zapewne miała ona teraz nieco odmienny charakter. Barman, nie mając innego wyjścia, skiną na jedną z kelnerek krzątających się między stolikami po czym wskazał jej miejsce gdzie usadowiło się właśnie dwóch nowych gości. Ta natomiast, z dość słabo skrywaną niechęcią udała się prosto do celu.

***

Siadając przy stoliku rozejrzałem się po całej sali, praktycznie wszyscy wyglądali tam samo, owszem dało się rozpoznać poszczególne postacie po jakiś wybranych cechach charakterystycznych, ale czułem się dość nieswojo. Zacząłem przyglądać się dokładnie Tu-tajowi w poszukiwaniu cech które w razie czego pozwolą mi na jego szybkie rozpoznanie w tłumie. Bogom dziękować za moją fotograficzną pamięć. Spostrzegłem ze mój towarzysz ma ukośna bliznę na nosie oraz plamkę ciemnobrązowego futra tuż pod prawym okiem. To powinno mi wystarczyć, by nie zgubić go w tym przekomicznym stadku. Kontem oka zobaczyłem, iż do naszego stolika zbliża się kelnerka, a przynajmniej tak to oceniam po jej, hmmm a może jego ubiorze. Biały fartuszek i taca zapewne tutaj oznacza to samo co i w knajpach które do tej pory miałem przyjemność lub przynajmniej wątpliwą przyjemność odwiedzać. Gdy kelnerka stanęła przy naszym stoliku Tu-taj bez jakiejkolwiek konsultacji ze mną zamówiła dwa kufle kuszynu i dwie porcje kormlaków. Już po kilku minutach kelnerka postawiła przede mną drewniany kufel pełny napoju z białą pianką oraz spora drewnianą miskę z której dosłownie wysypywały się robaki wyglądające zupełnie jak korniki. No tak czego mogłem się spodziewać po knajpie dla wyrośniętych piesków preriowych, jeśli nie tłustych i zapewne dla nich smakowitych robaków. W pierwszym rzędzie zabieram się do próbowania napoju, a pić mi się chce niemiłosiernie, w sumie nie miałem nic w ustach momentu pierwszego przebudzenia z niebieskie trawce. Ocena trunku za pomocą zmysłu powonienia wypada całkiem pozytywnie, dotykam ciecz językiem i teraz już jestem pewien, że zawartość kufla to najprawdziwsze piwo, no do końca nie jestem pewien czy na pewno, ale smakuje dokładnie tak samo. Po kilku sekundach spostrzegam ze kufel jest pusty. Tak, stanowczo teraz przyszedł czas na posiłek, przyglądając się zawartości stojącego przede mną naczynia, biorę w palce niewielką część jego zawartości i wkładam ją do ust. Teraz jestem pewien jednego, głupotą było nie pozostawienie sobie niczego czym mógłbym popchnąć cofające mi się z przełyku jedzenie. To tylko Twoja psychika, to nie jest takie złe, powtarzam sobie przełykając kolejną i jeszcze kolejną porcję. Spoglądam na mojego towarzysza który nic nie mówiąc konsumuje swoja kolację. Od kilku robaków nikt jeszcze nie umarł. Zwiększam tempo jedzenia, częściowo by nie czuć jego ohydnego smaku, a częściowo by opróżnić miskę z nadzieją, iż po skończonym posiłku uda mi się dowiedzieć co się właściwie tutaj dzieje.

***

Spożywając swoją porcję kormlaków zerkam ukradkiem na siedzącego naprzeciwko osobnika, który prawie jednym haustem wyżłopał cały kufel kuszynu, po czym jakoś tak niepewnie począł spożywać zafundowaną mu kolację. Widząc jak się męczy pomyślałem, że chyba przyda mu się drugi kufelek, szkoda tylko że zakupiony z ubogiej zawartości mojej sakiewki. Macham łapa na przemieszczającą się po sali kelnerkę, pokazując dwa pazurki i już po chwili na naszym stole pojawiają się dwa dodatkowe pełne napoju kufelki. Przybysz lekko się uśmiecha, jednak ani na chwile nie przestaje wpychać sobie do pyska zawartości stojącej tuz przed nim miski, powiedział bym nawet że zamiast jeść, żre jak spożywany przez niego kormlak na tuczeniu.
Kim on jest? Rozumiem co mówi, co pozwala mi przypuszczać ze nie jest przybyszem z daleka, a może... W tym momencie bez ostrzeżenia wciągam łapę do jego szyi odsłaniając to co do tej chwili zakryte było przez jego dziwny strój, na szyi wisi rzemyk a na nim zawieszony jest zielono-niebieski mały kamyk. Zaskoczony przybysz chwyta moja łapę starając się wyswobodzić materiał przyczepiony do moich pazurów, zwalniam uścisk.
- Skąd masz kamień porozumienia? – mówię bardzo ściszonym głosem.
- Co? Ten kamyk? - odpowiada Gabriel z zaskoczeniem w głosie jednocześnie unosząc kamień ku moim oczom.
- Schowaj go idioto, po drugie nie wiesz, że niegrzecznie jest odpowiadać pytaniem na pytanie. Mów skąd masz kamień porozumienia.
- To zwykła błyskotka wygrałem go w karty kilka lat temu, jest nic nie warta, kilkukrotnie próbowałem ją opchnąć na pchlim targu.
- To kamień porozumienia imbecylu, dzięki temu rozumiesz co do ciebie mówię, a ja rozumiem Ciebie. Tak naprawdę mówisz w innym języku.
- Przecież to nie jest możliwe, nie ma jeszcze takiej technologii, za dużo bajek się naczytałeś.
- Tak uważasz – odpowiadam już lekko zirytowany – zdejmij go na chwile.

***

Nie widząc innej możliwości przetestowania koncepcji zaprezentowanej mi przez Tu-taja powoli i dyskretnie ściągam kamień z szyi i kładę go przed sobą na stole przezornie przykrywając go stojącą tam miską.
- I co nic się nie zmieniło – mówię starając się napełnić słowa swoim triumfem.
W odpowiedzi Tu-taj zaczął wydawać jakieś dziwne dźwięki coś jak szczękanie zębami i syczenie, hmmm czytałem gdzieś kiedyś że pieski preriowe mają najprawdopodobniej najbardziej wyszukany system komunikacji w świecie zwierząt, słysząc te dziwne dźwięki stwierdzam, że to chyba jednak brednie, ale co ja się tam znam. Tu-taj zaczął już dość intensywnie wymachiwać łapami, co jako znawca barowych zachowań odczytuje jako „baranie załóż z powrotem naszyjnik”, staram się nie słuchać furiatów, ale tym razem postanawiam zrobić wyjątek.
Gdy tylko naszyjnik zawisa na mojej szyi, świszcząco zgrzytające dźwięki wydobywające się z pyszczka mojego rozmówcy zmieniają się w istny słowotok wyzwisk, których nawet, jak by nie liczyć, krasomówczy ludzie nie byli by w stanie umieścić łącznie w jednej ciągłej wypowiedzi.
- Ucisz się przerośnięta wiewiórko – wypalam, w sumie totalnie bez namysłu, ale wypowiedź jest skuteczna gdyż lekko zaskoczony moją bezpośredniością Tu-taj milknie i patrzy z lekka konsternacją, a przynajmniej tak mi się wydaje.
- Ok – kontynuuje po chwili niezręcznej ciszy – siedzę tu sobie pod ziemią, popijam to dziwne piwo zagryzając ohydnym, aczkolwiek pożywnym robalem w towarzystwie chmary zmutowanych piesków preriowych, z którymi mogę podyskutować dzięki magicznemu kamykowi hmmm.... No mogę powiedzieć, że jest całkiem miło. Dziękuję Ci za pomoc, jednak nadal nie wiemy co ja tu właściwie robię. Uprzedzając Twoje pytanie nie wiele pamiętam, jestem pewien jedynie, że znalazłem się tutaj przez dwóch dziwaków w niebieskich kombinezonach i zielonych szpiczastych czapeczkach, którzy po pierwsze wiedzieli jak się nazywam, po drugie szukali mnie, po trzecie nie spodobało im się to, iż nie chce zrobić tego czego ode mnie wymagają, jednak co to miało być nie jestem w stanie powiedzieć. I tu powstaje pytanie, czy kręcą się tutaj takie pajace?
Już chciałem kontynuować jednak zauważyłem, że podczas mojego przydługiego monologu wyraz, nazwijmy to „twarzy”, mojego towarzysza nabrał dziwnego grymasu sugerującego, iż ślina przynosi mu na język jakąś mądra wypowiedź, nie chcąc pozwolić by ta złota myśl uleciała w nieznane, zamilkłem tuż po zadaniu jednego z wielu nasuwających się pytań. Nie czekając na żaden gest przyzwolenia z mojej strony Tu-taj zaczął mówić tuż po tym jak zamilkłem, jednak jego głos był na tle ściszony, iż musiałem się pochylić by usłyszeć co mówi.
- Jedni zwą ich bogami, ze względu na posiadaną przez nich władzę, inni nazywają ich magami, gdyż władają magia tego świata, jeszcze inni nazywają ich tyranami uważając że to oni wznieśli barierę która ogranicza nasze wędrówki z czterech stron świata, jednak wszyscy bez wyjątku wiedzą, iż należy się trzymać od nich z daleka. Nie wiem czego od Ciebie chcieli, gdyż bardzo rzadko chcą czegokolwiek od kogokolwiek, ale wiem, że jeśli już czegoś chcą po prostu to dostają lub jak kto woli biorą sobie sami – po tych słowach Tu-taj pociągnął duży łyk stojącego jeszcze przed nim napoju.
- Jacy tam bogowie, magowie, budowniczowie, chociaż Ci powiem, że na tych ostatnich to nawet wyglądali, nie licząc tych głupich czapek na łbach. To zwyczajni ludzie byli i tyle. A tak w ogóle wiesz chociaż gdzie można znaleźć tych klaunów, bo mam z nimi do pogadania, może można ich wezwać jakimś magicznym hasłem typu abrakadabra.

***
Tu-taj otworzył kudłatą mordkę jednak nie wydobył się z niej żaden nawet najmniejszy dźwięk, jego oczy zrobiły się jeszcze większe i jeszcze bardziej czarne. Gabriel odruchowo odwrócił wzrok spoglądając za plecy, tuż za nim stały dwie kobiety w rozkloszowanych czarnych sukniach i z czarnymi jak smoła szpiczastymi kapeluszami na głowach.
- Gabrielu! Ty i Twój towarzysz nie jesteście tutaj bezpieczni, musicie uciekać.
W tych słowach jedna z kobiet szybkim ruchem wyciągnęła zza skórzanego rzemienia przewiązanego w pasie pokrzywiony, najprawdopodobniej drewniany patyk, po czym zwinnym ruchem dłoni zakręciła nim w powietrzu nad głowami siedzących przy stole jednocześnie mamrocząc coś pod nosem.
W tym samym czasie w pomieszczeniu kuchennym kucharz, całkowicie nieświadomy tego co właśnie dzieje się tuż obok, zakończywszy przygotowywanie posiłku dla brygady kopaczy tuneli, uderzył w dzwon, informując tym samym kelnerki o konieczności odbioru dużego zamówienia.
- Stój – krzyknęła jedna z kobiet, chwytając towarzyszkę za rękę, jednak było już za późno Gabriela i Tu-taja nie było już przy stoliku – Szybko przenieś nas do Wiedzącej, tylko ona może nam pomóc.

 

 

 

Log entries: Found 0x Not found 0x Note 0x All entries