Największy na świecie niekomercyjny serwis geocachingowy
GeoŚcieżki - skupiające wiele keszy
Ponad 1000 GeoŚcieżek w Polsce!
Pełne statystyki, GPXy, wszystko za darmo!
Powiadomienia mailem o nowych keszach i logach
Centrum Obsługi Geokeszera wybierane przez Społeczność
100% funkcjonalności dostępne bezpłatnie
Przyjazne zasady publikacji keszy
Musisz być zalogowany, by wpisywać się do logu i dokonywać operacji na skrzynce.
stats
Zobacz statystykę skrzynki
Desant- Do trzech razy sztuka - OP7E65
"Najkrótszą drogą"
Właściciel: kuczol
Zaloguj się, by zobaczyć współrzędne.
Wysokość: 92 m n.p.m.
 Województwo: Polska > wielkopolskie
Typ skrzynki: Tradycyjna
Wielkość: Mikro
Status: Zarchiwizowana
Czas: 0:20 h    Długość trasy: b.d.
Data ukrycia: 02-03-2017
Data utworzenia: 04-03-2014
Data opublikowania: 11-05-2014
Ostatnio zmodyfikowano: 09-07-2022
55x znaleziona
2x nieznaleziona
5 komentarze
watchers 2 obserwatorów
111 odwiedzających
38 x oceniona
Oceniona jako: znakomita
3 x rekomendowana
Skrzynka rekomendowana przez: departament1996, RoDaJJ, szabla
Musisz się zalogować,
aby zobaczyć współrzędne oraz
mapę lokalizacji skrzynki
Atrybuty skrzynki

Skrzynka niebezpieczna  Dostępna rowerem  Szybka skrzynka  Umiejscowiona na łonie natury, lasy, góry itp 

Zapoznaj się z opisem atrybutów OC.
Opis PL

 
"Najkrótszą drogą" tak brzmiało hasło polskiej jednostki spadochronowej, która walczyła "za kraj" poza Jego granicami.
To również tytuł książki gen. Stanisława Sosabowskiego, dowódcy i założyciela 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej
...no i oczywiście cykl skrzynek opowiadających historię niedocenionych bohaterów.

Obiekt zgodnie z przeznaczeniem, nie jest już używany, niemniej jednak zachowaj szczególną ostrożność i upewnij się, że w danej chwili jesteś bezpieczny. Teren może być pod obserwacją myśliwych, a Ty możesz być już na celowniku. Sprawdź wieżę (zdjęcie), przed wejściem na teren. 

Kesz. Skrzynka jest na kordach. Ukryta ok 10 cm poniżej poziomu ziemi :)

Strzelec J. Zbigniew Raschke idąc do samolotu, przypomniał sobie stare porzekadło: „Do trzech razy sztuka...".

Silniki ożyły wśród obłoczków błękitnego dymu. Dakoty znalazły się w powietrzu. W formacjach trójkowych samoloty przebijały się przez chmury. Żołnierze, napięci jak struny, czekali w milczeniu, aż maszyny nabiorą wysokości. Na trzech tysiącach metrów dakoty przebiły się przez powłokę chmur w jasny blask słońca i armadę przywitało piękne, błękitne niebo. Strach przed kolizją ustąpił, a zawiązane na supeł żołądki trochę się rozluźniły. Nagle spadochroniarze usłyszeli poprzez ryk silników okrzyk sekcyjnego: „Przygotować się!", a nad otwartymi drzwiami dakoty zapaliły się czerwone światełka. Ludzie podnieśli się z ławek, poprawili plecaki, zapięli sprzączki uprzęży i przyczepili taśmę statyczną spadochronu do liny pokładowej. W każdym samolocie żołnierze reagowali tak samo: nogi mieli jak z gumy, usta wyschnięte, modlili się po cichu, przygryzali wargi i czekali, aż rozbłyśnie zielona lampka. Gdy alianckie samoloty, w zwartym szyku, zbliżały się do miejsca przeznaczenia — strefy zrzutu w rejonie miasteczka Driel, niemiecki ogień przeciwlotniczy przybierał na sile. Karabiny maszynowe, a nawet zwykłe, otworzyły ogień do nieopancerzonych, nieuzbrojonych samolotów. Oczekiwanie na zielone światełko wydawało się wiecznością. W samolocie 111 strzelec J. Zbigniew Raschke mamrotał pod nosem Zdrowaś, Mario i słyszał, jak stojący przed nim koledzy żegnają się szeptem. Samolot podskoczył. „Dostaliśmy w skrzydło!”

O 17.15 zabłysło zielone światełko.

Plutonowy podchorąży Tadeusz Herman, wylądował po wschodniej stronie nasypu. Nie zdawał sobie sprawy, że jest sam, otoczony przez Niemców. „Wszyscy do mnie strzelali. Myślałem, że coś im się pomyliło". Podchorąży wskoczył do rowu wypełnionego wodą, wokół niego gwizdały pociski. Zobaczył granat szybujący w jego stronę „jakby w zwolnionym tempie". Zanurkował pod wodę, a kiedy się wynurzył, żeby zaczerpnąć powietrza, ujrzał stojących na skraju rowu Niemców. Oficer z pistoletem w ręku uśmiechnął się: „Czołem, Angliku, dla ciebie wojna się skończyła". Następnie, wskazując na pistolet i nóż bojowy podchorążego, uprzejmie poprosił o „pamiątkę". Zdumiony Herman wreszcie uświadomił sobie, że nie wylądował w strefie zrzutu.

Podporucznik Szczęsny Relidziński czekając, aż otworzy się spadochron, zacisnął powieki i wciągnął głowę w ramiona. Poczuwszy szarpnięcie uprzęży, popatrzył w górę i uśmiechnął się, widząc, że czasza idealnie się wydęła, a żaden z klinów nie jest uszkodzony. Ponad czaszą zobaczył, jak reszta jego sekcji opuszcza samolot. Patrząc w dół, dostrzegł szybujące ku ziemi żółte spadochrony zasobników ze sprzętem kompanii łączności. Kiedy poprawiał linki, uświadomił sobie, że strzelają do niego z różnych stron. Ponieważ ostrzał rozproszył jego uwagę, Relidziński nie kontrolował prędkości opadania i uderzył ciężko o ziemię. Spadochron przykrył go łagodnie swymi fałdami, a ogień natychmiast przybrał na sile.

Porucznik Albert Smaczny przechdząc obok szefa załogi wypadł przez drzwi. W powietrzu słyszał wśród serii z broni maszynowej pojedyncze wystrzały karabinowe. Wznoszące się stromo łuki żółtych pocisków smugowych „wydawały się nierzeczywiste", a gdy porucznik spojrzał w górę, ujrzał w czaszy spadochronu dwie dziury po kulach. Dotknąwszy stopami miękkiej ziemi pól uprawnych Betuwe, wyszeptał modlitwę dziękczynną.

Radiotelegrafista, starszy strzelec Bolesław Kuźniar, pociągając za taśmy nośne, aby pokierować spadochronem, czuł tak silny podmuch powietrza, iż – jak wspomina – „myślałem, że zerwie mi hełm". Uniknął lądowania w rowie i spadł na ziemię trzydzieści pięć metrów dalej. Przekręcił sprzączkę na piersi i uderzył w nią dłonią. Gdy uprząż spadochronu opadała, metr przed Kuźniarem wyrosła nagle dziwna fontanna kurzu, a potem druga na lewo od niego. Radiotelegrafista uświadomił sobie, że ktoś próbuje go zabić. Przezwyciężywszy szok, koziołkował do tyłu jak akrobata cyrkowy, dopóki nie znalazł się w rowie.

Czterej żołnierze 8 kompanii odnieśli rany jeszcze w powietrzu; jeden został trzykrotnie postrzelony w brzuch. Kiedy porucznik Smaczny się nad nim pochylał, zobaczył ślady innych kul: trzy wklęśnięcia na własnej opancerzonej kamizelce. Wcześniej powątpiewał w wartość kamizelki, lecz to doświadczenie na polu walki sprawiło, że w nią uwierzył. Zbierając swoją kompanię, zabronił pozbywania się kamizelek, których żołnierze nie lubili prawie tak samo jak masek przeciwgazowych i które wyrzucali natychmiast po wylądowaniu.

Radiotelegrafista, strzelec Piotr Wawiórko, nie zwracał uwagi na rozrywające się wokół samolotu 110 pociski. Zaczepiwszy lewą ręką karabińczyk taśmy statycznej, wypchnął przez drzwi swój worek desantowy i – jak mówi – „poleciałem". Wawiórko miał „takie odczucie, jakby to były ćwiczenia", i zastanawiał się, „dlaczego, do diabła, marnują tyle ślepej amunicji i petard". Przecinające niebo pociski smugowe przywróciły go do rzeczywistości i strzelec zobaczył, że otaczają go kolorowe spadochrony zasobników z zaopatrzeniem i opadający ku ziemi spadochroniarze.

Wawiórko wylądował w pozycji stojącej, a spadochron owinął się delikatnie wokół niego. Pozbywszy się szybko uprzęży, radiotelegrafista dołączył do innego żołnierza ze swojej sekcji. Obaj zobaczyli kapitana Franciszka Mientkiego, głównego kapelana brygady, który skakał razem z nimi, a teraz chodził wokół swego worka, odmawiając modlitwy z książeczki do nabożeństwa. Podeszli do niego, żeby sprawdzić, czy nie potrzebuje pomocy. Kapelan jednak ich zignorował i nadal się modlił. Żołnierze wzruszyli wiec tylko ramionami i skierowali się do punktu zbornego.

Kapitan Alfred Bednorz, kapelan 2 batalionu, lekceważąc eksplodujące pociski, przypomniał sobie swój ćwiczebny skok i ostrożnie opuścił worek. Zawieszony w powietrzu, zobaczył wieżę kościoła w Driel i uśmiechnął się na wspomnienie żołnierza ze swojej sekcji, który powiedział podczas lotu: „Ksiądz kapelan powinien przy skoku przede wszystkim zaobserwować wieżę kościelną, abyśmy za jego protekcją mogli się dostać do piwniczki miejscowego proboszcza". Bednorz ocknął się z zadumy, kiedy jego worek desantowy urwał się z nagłym szarpnięciem i pomknął ku ziemi – pozostała po nim tylko wystrzępiona linka. Po wylądowaniu w rowie pełnym wody kapelan udał się na poszukiwania worka, w którym znajdowała się kapliczka polowa. Spostrzegli go trzej Niemcy i zaczęli strzelać, toteż pobiegł z powrotem do rowu, ścigany przez pociski z broni maszynowej, świszczące mu wokół głowy. Machnąwszy ręką na zgubiony worek, Bednorz znalazł dwie torby medyczne ze środkami opatrunkowymi, zarzucił je na ramię i ruszył do punktu zbornego.

Podchodząc do otwartych drzwi samolotu, strzelec Michał Jakutczyk nie zwracając uwagi na gwiżdżące w powietrzu pociski, sprawdził czaszę i opuścił zawieszony na lince worek. Spadł na ziemię pięćdziesiąt metrów od terkoczącego karabinu maszynowego Spandau. Kilka sekund później żołnierz z jego plutonu wylądował na otwartej przestrzeni zaledwie dwadzieścia metrów od karabinu, przypadł do ziemi i zaczął wołać o pomoc. Po chwili tuż obok niego wylądował podchorąży z tej samej formacji. Nagle Niemcy przestali strzelać, wpatrując się ze zdumieniem w rower spadający z nieba prosto na nich. Jego spadochron całkowicie przykrył gniazdo karabinu maszynowego, a Jakutczyk i dwaj inni żołnierze poderwali się na nogi i wzięli do niewoli Niemców, szamoczących się w fałdach jedwabiu. Jeńcy wraz ze zdobycznym spandauem zostali przekazani oficerowi.

W punkcie zbornym dokonano przeglądu. Brakowało sekcji medycznej i kilku ludzi z personelu sztabowego. Dwaj żołnierze zginęli. Jeden, któremu jeszcze w powietrzu seria z karabinu maszynowego odstrzeliła hełm wraz z czubkiem głowy, leżał tam, gdzie wylądował. Twarz zabitego była blada z powodu utraty krwi, lecz malował się na niej spokój. Ten szokujący widok demoralizował żołnierzy, którzy go mijali w drodze do rejonów koncentracji.

Porucznik Zbigniew Bossowski, wylądował w rowie wypełnionym wodą, niemal natychmiast odezwał się spandau, zasypując okolicę gradem kul. Unieruchomiony w rowie porucznik usłyszał, jak jeden z jego żołnierzy krzyczy w doskonałym żargonie znanym w Wehrmachcie: „Przestań do nas strzelać, ty końska dupo!" Ku zdumieniu porucznika, karabin maszynowy umilkł.

Po wylądowaniu strzelec Michał Lasek spróbował rozeznać się w sytuacji, ponieważ – jak wspomina – „Niemcy walili do nas ze wszystkich stron. Czołgaliśmy się, oszołomieni i zdezorientowani, bo gdyby ktoś się podniósł, niemieccy kaemiści z pewnością by go dostali i zostałby już na zawsze w strefie zrzutu". Nie rozpakowawszy broni, strzelec podczołgał się do kolegi z plutonu, młodego żołnierza, który leżał w szoku pośrodku huczącej od wystrzałów strefy zrzutu. Tkwił nieruchomo w uprzęży spadochronu, rękaw jego kombinezonu i ramię wisiały na strzępkach płótna i mięsa. Lasek założył mu opaskę uciskową i uwolnił go od ekwipunku.

Szyfrant, strzelec Raschke, wyskoczył z płonącej dakoty i poczuł, że spada „jak manekin". Opuszczając swój worek i ciągnąc za linki stabilizujące, strzelec modlił się głośno o wybawienie. Po wylądowaniu jakiś czas leżał „jak trup", a nad nim świszczały kule. Uzbrojony tylko w pistolet maszynowy Sten, nie mógł się ostrzeliwać na długi dystans, zaczął się więc wycofywać, ciągnąc za sobą worek z kartami szyfrów. Kiedy na chwilę się uspokoiło, poderwał się na nogi i pomknął w stronę rowu, a Niemcy znów otworzyli ogień do jego biegnącej sylwetki. Bez tchu, ale cały, Raschke dotarł w osłonięte miejsce, po czym ruszył rowami i kanałami w stronę punktu zbornego.

Nad głową majora Ryszarda Małaszkiewicza otworzył się spadochron. Rozrywające się wokół pociski uświadomiły mu, że to nie ćwiczenia. Uderzywszy o ziemię, przekoziołkował, zrzucił spadochron, przewiesił mapnik przez ramię i zaczął iść w kierunku rzeki. Niebawem spotkał innych żołnierzy ze swojej sekcji. Ich „spokojna przechadzka" dobiegła końca, kiedy z budynku po drugiej stronie jednego z szerokich pól padły strzały. Maszerująca kolumna bez słowa sformowała szyk bojowy i ruszyła naprzód.

Znaleziono tylko cztery ciała zabitych podczas skoku. Jedne zwłoki wywołały szczególny gniew w ludziach, którzy je widzieli. Spadochron podoficera z kompanii zaopatrzenia zaplątał się w gałęzie gruszy. Kiedy bezradny spadochroniarz wisiał z rękami przyciśniętymi do boków i nogami dyndającymi nad ziemią, niemiecki żołnierz wyciągnął z pochwy jego nóż bojowy i poderżnął mu gardło. Wściekłość kolegów zabitego spotęgował widok rozrzuconej dookoła zawartości jego kieszeni. Niemca, który dopuścił się tego okrucieństwa, zauważyli inni spadochroniarze i szybko się z nim rozprawili.

Kiedy w strefie zrzutu ucichły strzały, brygada zaczęła się organizować. Pozbierano i otwarto zasobniki z zaopatrzeniem, a ich zawartość rozdzielono wśród żołnierzy. Od czasu do czasu rozbrzmiewał pojedynczy strzał lub seria z karabinu maszynowego, a z odległych krańców strefy zrzutu nadciągało coraz więcej spadochroniarzy. Żołnierze usiłowali zorientować się w sytuacji. Cztery godziny wcześniej znajdowali się w spokojnej Anglii, a potem, w ciągu kilku minut, zostali zrzuceni w sam środek zaciętej walki.

Dwudziestego pierwszego września 1944 roku polska l Samodzielna Brygada Spadochronowa wylądowała w Driel w Holandii w ramach operacji „Market-Garden", największej operacji powietrznodesantowej w dziejach.

 

Do stworzenia opisu wykorzystano fragmenty z książki "Rozdarty naród. Polska brygada spadochronowa w bitwie pod Arnhem" George F. Cholewczyński

 

02.03.2017 Wykonano serwis: zmiana typu skrzynki, zmiana sposobu ukrycia, nowy logbook.

Dodatkowe informacje
Musisz być zalogowany, aby zobaczyć dodatkowe informacje.
Obrazki/zdjęcia
UWAGA!!! Możecie być na celowniku!
Spojler!