Zaraz po szkole szedłem do matki pracującej jako pielęgniarka w szpitalu przy Wojciecha. W pewnym momencie natknąłem się na milicyjny patrol. Funkcjonariusze kazali pokazać mi ręce. Sprawdzali, czy nie są brudne od kamieni i czy nie czuć ich benzyną. Pozwolili mi odejść, ale po kilku krokach zostałem tak silnie uderzony, że straciłem przytomność. Przebudziłem się w ciemnym pomieszczeniu. Dopadło mnie trzech i zaczęli kopać.
5=P
Później było tylko gorzej. Zatrzymanym kazano usiąść na podłodze po turecku z rękami do tyłu. Zaczęli nas golić myśliwskimi nożami. Ja nie miałem długich włosów, to bardziej cierpiałem. Równocześnie przynieśli drewniany fotel, wybierali niektórych, kazali przekładać się przez ten fotel i bili. Potem znów milicjanci bili wszystkich „na oślep, na odlew, gdzie popadło”. Cofaliśmy się pod ścianę. Skóra po uderzeniach zaczęła pękać, krwawić, na podłodze zrobiła się maź z krwi i włosów. Po takiej "obróbce" milicjanci pojedynczo zaczęli wzywać zatrzymanych na pierwsze piętro, gdzie przesłuchiwali nas. Było duże puste biurko, czterech drabów pod ścianą i za mniejszym biurkiem jeszcze jeden drab, który policzył w imieniu i nazwisku litery, ilość zapisał w kółku na kartce i kazał mi położyć się na stół. Nie zrobiłem tego, cofnąłem się. Tych czterech tylko na to czekało, momentalnie rozłożyli mnie na stole. Dostałem tyle razy, ile było liter. Miałem zdjęcie dziewczyny, z imieniem na dole. Zapisał to imię, policzył litery, te draby znowu mnie rozłożyły na stole. Zerwałem się, ale jakoś tak niezręcznie, że spadłem na podłogę i tam mnie skopali. Tak samo liczyli lata. Potem mnie wyprowadzili. Zszedłem do półpiętra – ten, który liczył litery, zawołał mnie, podszedłem do góry. Rękę miał w rękawiczce, w pięści trzymał tuleję, dość dużą, mosiężną. Dostałem tym w twarz spadłem na dół, na wycieraczkę. Plułem krwią, ale zęby nie wyleciały, tylko później okazało się, że wszystkie są obluzowane, latały tak w górę i w dół.
Podniesiono mnie pod ręce – bo iść po takim czymś to nie da rady – i zawleczono z powrotem do sali. Tu kazali się rozebrać. Wszystkim. I złożyć ubranie ładnie w kostkę. I przy tym znowu bicie. O wyjściu do ubikacji nie było mowy, ludzie załatwiali swoje potrzeby wprost na sali, odór był potworny. Kazali człowiekowi wstać, podejść do ściany, krok do tyłu i oprzeć się kciukami o mur. Nie wiedziałem o co chodzi, a to przecież momentalnie mdleją palce. Wystarczyło, by ktoś ukląkł, czy ugiął się tylko, a bito i kopano go tak, że szybko podnosił się znowu. To nie było aż tak, żeby krew tryskała, nie było otwartych ran, ale ludzie mieli ciała granatowe. Nie siniaki, potłuczenia, pręgi – granatowe ciała od karku do ud poniżej pośladków. To była zabawa. Ono to robili ze śmiechem. Stali w grupce, rozmawiali ze sobą, naraz jeden zapluwał ręce, łapał pałę i bił.
To był czarny czwartek …
Co do kesza:
Mikromagnetyk, który ukrył się pod koordami. Z uwagi na duży ruch pieszych zalecane podejmowanie wieczorowo - nocne. Może przydać się penseta do wyjęcia logbooka.
UWAGA! Na logbooku znajduje się literko - cyferka niezbędna do wyznaczenia finału. Tutaj znajdziesz skrzynkę finałową.
Źródło: www.sedina.pl www.polskieradio.pl, (Źr. "Grudzień 1970", J.Eisler, Wydawnictwo Sensacje XX wieku, Warszawa 2000), historia przedstawia wspomnienia Wiesława Kasprzyckiego z gdańskiego grudnia 70. Została ona nieznacznie dostosowana do szczecińskich realiów.